Część 7

Motto: "Ambicja łatwo się chwyta małych duszyczek niż dusz wielkich, jak ogień ima się łatwiej strzech niż pałaców" (Nicolas de Chamfort)

   Jak sięgam pamięcią, zawsze miałem kłopoty ze zrozumieniem logiki rządzącej matematyką. Fakt zdania matury zawdzięczam przemyślności, bezczelnej odwadze i zdolnemu kumplowi ze szkolnej ławki. Inaczej...ale po cóż odgrzewać tę trącącą myszką historię. Historię opowiadającą moje maturalne perypetie opisałem w swojej powieści "Marcina Przypadki". Zainteresowanych tematem powyższym w kwestii mojej matematycznej miernoty umysłowej, odsyłam do w/w powieści. Bo teraz, najmocniej przepraszam, ale mam coś o wiele ciekawszego do powiedzenia.
Niemniej jednak, matematyka dla takiego głąba jak ja, zawsze była nauką, powiedziałbym, zaskakującą i cholernie tajemniczą niczym świat Tolkiena.
Niezrozumiałą magią rozmnażających się jakimś cudem liczb. No, bo zobaczcie sami - jeden plemnik i jedna komórka jajowa, czyli dwa niewidoczne gołym okiem obiekty, spikając się ze sobą tworzą w efekcie masę kilkudziesięciu milionów komórek nerwowych. Możecie to sobie wyobrazić? Ale jeszcze ciekawszym w całym procesie trwającej w następstwie tego faktu replikacji, jest to, że nigdy nie wiadomo, co z tego tak naprawdę wyniknie.
Bo owe komórki mogą stać się w finale zwanym rodzeniem, Hannibalem Lecterem z filmu "The Silence of the Lambs" , Dantem, może Kopernikiem, Picassem, Hitlerem, Christine Keeler, Skłodowską, tobą , mną, kretynem, geniuszem, praktyczne wszystkim nieprzewidywalnym, jeżeli tylko Matka Natura dostanie chwilowej czkawki.
Ale to i tak zaledwie początek. W tej naturalnej matematyce nie ma bowiem wyników ostatecznych, ponieważ mnoży się w nieskończoności wszystko przez wszystko. Iloczyn równie dobrze może być mnożnikiem jak i mnożną, ale efekt zawsze będzie taki ja powyżej. To identycznie proces nieodwracalny, jak fakty historyczne, które są także nieodwracalne, ale nie są martwymi jak liczby. Tylko nie pytajcie mnie, błagam, skąd to wiem. Wiem, bo kiedyś byłem niezły z biologii, no i zanim napisałem słowa powyższe, o tych jakichś tam iloczynach, przerzuciłem niezły stosik literatury "a'propos". Ale i tak jestem dalej matematycznym antytalenciem.
Podobno równaniami matematycznymi można opisać wszystko to, co jest ożywione i nieożywione. Łącznie z uczuciem miłości. Niesamowite, ale wierzę matematycznym geniuszom na słowo. Jeżeli tak jest, to zapewne idea budowy Katedry Notre Dame na wyspie Cite w Paryżu istniała na długo przedtem, nim wzniesiono katedrę w Chartres. Każdy z nas ma w sobie geny przodków i potomków, a w każde równanie wpisane jest kolejne, a ono tworzy następne.
Harfa pomnożona przez pudło rezonansowe daje w wyniku gitarę. Ta z kolei po kolejnym mnożeniu - Santanę, Beatlesów, koncerty rockowe Woodstock, obowiązującą modę, styl bycia. Marzenie o najkrótszej drodze do Indii pomnożone przez Kolumba, przekształca się w Amerykę, hamburgery, westerny, opowiadania Borgesa, prozę Marqueza, zagładę Azteków i Inków. Alchemia pomnożona przez sen o kamieniu filozoficznym, da w wyniku alkohol, tablice Mendelejewa, Hiroszimę, Nagasaki, a kula wystrzelona przez Gawrilo Principa w Sarajewie trafi pod Verdun prosto w głowę pewnego pisarza.
Ciekawe też co takiego może dać równanie, na które składa się jako dane wyjściowe, dwóch burżujów, czyraki i pewna młoda arystokratka z Trewiru, zapyziałej, smutnej nadreńskiej mieściny. Czy ktoś zgadnie, co będzie wynikiem równania? Jak myślicie? Może banalny trójkąt małżeński? A może wynalazek maszyny parowej ? Nie?? - no to może budowa linii kolejowej Orient Expressu? Także nie ?? No to zapewne będzie to powstanie Agencji Reutera...hmmm...nic z tych rzeczy. Nie odgadniecie. W tej grze praktycznie nie ma żadnych szans, by zakreślić prawidłowe numery. Chociaż to czysta matematyka, ale z pokręconym rachunkiem prawdopodobieństwa.
Ale ja znam odpowiedź. A znam, bo tę odpowiedź jak zwykle, podpatrzyłem, albo ściągnąłem, jak kto woli. Kto czytał moje wynurzenia w "Marcina Przypadkach" wie doskonale, co takiego mam na myśli. A kto nie czytał..cóż..nie nalegam, nie nalegam.
Otóż, iloczynem tego równania będzie Manifest Komunistyczny. Wiem, brzmi to absurdalnie, ale zaklinam się na wszystkich bogów Olimpu i tych, po których pamięć zaginęła, że to prawda.
Niewiarygodne, ale prawdziwe, zwłaszcza , że wiemy doskonale w co zamienił się Manifest. Tak czy inaczej - na początku tego równania, które znacznie później przepoczwarzy się w piekło na ziemi, danymi wyjściowymi są dwaj burżuje, czyraki na tyłku jednego z nich i arystokratka z Trewiru. Jak widać, matematyka potrafi także bywać nieobliczalną, złośliwą i miewać czarny humor.
Karol Marks jest pierwszym elementem równania i także pierwszym ze wspomnianych burżujów. Pamiętam jego twarz doskonale. Pamiętam lepiej, niż twarze dawnych przyjaciół i zapomnianych wrogów. I będę jej obraz nosił do końca swojego lub świata żywota. Swoją nachalnością tak wbiła mi się w pamięć, że nijak nie potrafię jej wypłoszyć. Portrety starego satyra wisialy na wszystkich ścianach w możliwych i mniej możliwych miejscach. Czasem miałem wrażenie, że wchodząc do publicznego wychodka, znajdę tam także marsowe oblicze Ojca Światowego Proletariatu, zawieszone nad głównym wejściem przez histerycznie zakochaną w socjalizmie babcię klozetową. A wygląd miał imponujący. Spece od retuszu rzeczywistości naprawdę wspięli się na wyżyny wyobraźni. Przypominał jakiegoś proroka, patriarchę ze Starego Testamentu, jakiegoś Mojżesza, co to raczył nas wyprowadzić z domu kapitalistycznej niewoli.
Wysokie, wyraziste czoło, krzeczaste brwi, gorejące oczy wizjonera widzące daleką przyszłość, fryzura wkurw...lwa, podkreślająca rewolucyjny patos, siła gbura i sztuczna powaga. Umieszczony wysoko nad tablicą szkolną, spoglądał surowo, czy aby dostatecznie mocno wyrażamy swoją milość do ustroju pisząc o tym, jak hartowała się socjalistyczna wola walki dziejowej. Taką twarz będę pamiętał zawsze i obrzydzał nią sobie każdą inną, jeżeli tylko ktoś mi "podpadnie". Portrety Marksa były fikcją i jednym wielkim oszustwem. W rzeczywistości Marks był nikczemnego wzrostu, krepy, niechlujny i nosił pruską modą monokl w oku. Miał ziemistą cerę i nieprzyjemny, metaliczny głos. Do niedawna nic nie wiedzialem o jego czyrakach, hemoroidach, atakach wątroby, astmie, słabości do sfer wyższych, zamiłowaniu do cygar i porta, morderczej ambicji, jego brudzie, bo kąpał się rzadko i nie mył prawie wcale. Teraz także dowiedziałem się, że pogardzał Rosją i Rosjanami, że uważał ich za coś w rodzaju dwunożnych małp, które wczoraj dopiero zeszły z drzew udając się w kolejkę po swoją ewolucję. "Rosjanin" - w jego ustach brzmiało to, jak największa obelga. Wychowywałem się na fikcji tego fałszywego herosa dziejowego, która miała równie mało z nim wspólnego, co chrześcijaństwo z Jezusem. Nieprawdziwe portrety i tego z kolei faceta, co chciał ludzi zbawiać i w efekcie swego szaleńtwa zginął na krzyżu, można znależć w różnych miejscach na świecie.
Ale, kto tak wie jak on wyglądał naprawdę ? Czy był wysoki, czy niski, czysty czy niechlujny? Czy dokuczała mu kolka wątrobowa, hemoroidy, a może miał astmę ? Co wiemy o jego namietnościach, ambicjach, stosunku do kobiet, czy sexu? Nic nie wiemy i nie dowiemy się tego nigdy. To co nam wmawiają, to tylko konfabulacja zainteresowanych powielaniem taniej bajki. Dzielą od nas od niego dwa tysiace lat. To ogromna przepaść czasu i mamy prawo niewiele wiedzieć. Od burżuja Marksa dzieli nas tylko sto lat minionego czasu. Ułamkowa szczelina w czasoprzestrzeni.
Czy mamy prawo nic nie wiedzieć ? Sto lat...dwa tysiące lat...ile potrzeba czasu, aby stać się mitem ?
Czy mój pamięciowy obraz herosa Karolka ulegnie zmianie, jeżeli domaluję mu pruski monokl w roku, wzbogacę w czyraki na tyłku i innych intymnych częściach jego obleśnego cielska, dodam nieślubnego syna ? Jeżeli uświadomię sobie jego pogardę do Rosjan i pogardę dla proletariatu, jeżeli dowiem się, że przenigdy nie zhańbił się żadną pracą, żył z lombardów, pożyczek i datków, a o komunistach pisał: "Cała ta hołota to gówno, po prostu gówno", czy zmieni się sposób mój widzenia, a retusz spadnie jak zerwana kurtyna ?
I jak tu nie wierzyć, że życie potrafi także mnożyć przez zero?!
***
Engels - imię - Fryderyk, dla przyjaciół Frycek. Kolejny burżuj w naszym równaniu. Koleś Marks żył na jego koszt, więc i jego nieliczne portrety wisiały na ścianach, a i bywał noszony w pochodach pierwszomajowych. tzn. nie jego zwłoki, tylko jego konterfekt. Chociaż nie za często i zawsze jakoś tak z tylu, za Wielkim Karolem. Numer dwa, apostoł naukowego socjalizmu, Engels, nie cieszył się wielką estymą u komunitsów. Tolerowali go, bo nie wypadało nie pamiętać o pierwszym uczniu apostoła naukowego socjalizmu. Był jednak niewygodny, bo miał zapaskudzone pochodzenie klasowe - syn fabrykanta i sam fabrykant.
Fabryczka tatusiowa w Manchesterze miała się doskonale i Fredzio prowadził przykladne, "proletariackie" życie. Złożone głównie z polowań z nagonką, jazdy konnej, koncertów muzyki kameralnej we własnym ogrodzie.
Jako przykladowy i sztandarowy numer dwa naukowego ..etc... posiadał "tylko" dwa domy. W jednym przyjmowal gości, a w drugim żył ze swoją irlandzką kochanką. Twórca sloganu: "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się " - wmyślił go zapewne w czasie licznych seansów łączenia się....z ładnymi kurewkami w fabrykanckim wyrku. Zasług nie miewał zbyt wielkich z wyjątkiem może wspierania finansowego brudasa Marksa, no i wymyślenia sztandarowego sloganu komunistów i im pokrewnej hałastry.
Trzeciego elementu równania - pięknej żony Marksa, arystokratki Jenny von Westphalien, nie noszono na pochodach i nie wieszano jej portretów na ścianach. Może dlatego, że miała niewłaściwe pochodzenie klasowe, a może dlatego, że ojcowie różnych ideologii nie powinni miewać rodzin, a już żon na pewno.
Cholera...to jest jednak pomysł...Ależ to nomen omen "kapitalne" wytłumaczenie i usprawiedliwienie przed podejrzenem otoczenia o zwichrowanie seksualne. Muszę to przemyśleć. Nie..nie..u mnie jest wszystko OK w tych sprawach. No, nie...cholera - sam siebie zagonilem teraz w "ślepą uliczkę". Chodzi mi o to, że w drobnomieszczańskich środowiskach "niebywanie" żonatym, jest postrzegane jako coś podejrzanego, nienormalnego, a najczęściej - niemoralnego. Dlatego ucieszyłem się, kiedy w ferworze pisania znalazlem furtkę do bywania wolnym lub w ostateczności, rozwiedzionym dla dobra ojczyzny - pro patria semper.
A 'propos...czy sądowa separacja byłaby wystarczającą dla uznania siebie wolnym ? To także muszę przemyśleć dogłębnie, albo może zapytam pewną damę o niebieskich oczach i blond włosach, choćby krótko ściętych. Wszak wszystko jest możliwe, a niemożliwe jest tylko kwetią czasu.
A wracając do meritum zagadnienia...kto chciałby powiesić nad łóżkiem portret podtatusialego Jezusa z gromadką dzieci i pyskatą żoną w centralnym miejscu landszafta ? Bogowie muszą być samotni. Bogowie są samotni. Ojcowie różnych ideologii nawet najbardziej wariackich, także muszą być samotni, nie mogą mieć żon ani dzieci. To niedopuszczalne. Bowiem wielcy ludzie miewają za żony Historię.
Sami zresztą wykazujemy się czekistowską czujnością i pilnujemy, aby nikogo innego nie mieli. Jeżeli jednak któryś z ojców światowej Rzeczy zbuntuje się i za bardzo przypomina normalnego zjadacza chleba codziennego, natychmiast tracimy dla niego szcacunek. To przecież logiczne. Ma taki jegomość rodzinę z kłótliwym babskiem jak my, ma kłopoty z sexsem jak my, wrzody żoładka, zaparcia, łamie go w kościach przy zmianie pogody ...i to ma być Wielki Ojciec Czegoś Tam? Ludzie..sami w to nie uwierzycie! Z tej prostej przeczyny, nigdy nie przyjdzie nam do głowy zapytać o życie seksualne takich facetów, o to, czy byli uczciwi, czy oddawali pożyczone pieniądze, czy myli zęby, czy mieli szacunek dla biednych. Nie piszemy też o ich chorobach, śłabościach, a jeżeli nawet, to wstydiwie i gdześ na ostatniej stronie jak najmniejszymi literami. I nie wzywaj imienia takiego "boga" nadaremnie. I tak ciebie nie usłyszy.
Bogowie nigdy nie chorują. Bogowie żyją wolni od ludzkich słabości, a jeżeli odchodzą, to nikt nie wie dlaczego. Przynajmniej oficjalnie. Prawa moralne dotyczą tylko nas, małych ludzików. Nie dotyczą one wielkich chłopców od Historii.
***
Marks drwił z moralności twierdząc, że jest nienaukowa i jako taka nie może być brana pod uwagę. Nieźle, prawda ? Przypadkiem dowiedzialem się także o kolejnym elemencie równania - czyrakach karakana Marksa. Nie wspominano o nich nigdy w żadnych oficjalnych monografich, chociaż, jeżeli się dogłębnie nad tym zastanowić, to z historycznego punktu widzenia i aby nie być posądzonym o retusz tej nieciekawej postaci, muszę stwierdzić, iż obok Jenny z von i Frycka Engeksa, wniosły one decydujący wkład w powstanie Manifestu Komunistycznego.
Byt określa świadomość - mówi maksyma. Czyraki jak nic innego, precyzyjnie określają poziom agresji, a czyraki Marksa były wyjątkowe dokuczliwe i agresywne. Zależnie od poziomu agresji pojawialy się na marsowo ścągniętych policzkach, nosie, tyłku, a nawet na penisie. (o cholera, to jak on bzykał?) Udręczały ojca światowego proletariatu, prześladowały latami, metodycznie i wytrwale, jakby mścily się na nim za przyszle cierpienia całych narodów. Z point of view naukowego socjalizmu może i nie było to aż takie ważne, a jeśli nawet, to komuniści chętnie przydaliby mu serwilistyczne palmę menczeńską, gdyby nie była to wstydliwa rysa na podretuszowanym wizerunku bożyszcza. Ale kiedy już tworzysz ten cały naukowy socjalizm i coś uwiera cię w dupę, gdy musisz siedzieć na jednym półdupku, albo wcale nie możesz usiąść i musisz stać godzinami, wówczas punkt widzenia zmienia się diametralnie i staje się to niesłychanie ważne dla Historii Świata. I stąd geneza owej maksymy - "Byt określa świadomość"
Charakterystyczne malarstwo El Greco spowodowane było jego wadą wzroku, coś w rodzaju astygmatyzmu, który w charakterystyczny sposób wydłużał malowane przez niego sylwetki. Pascal był przekonany, że nos Kleopatry zmienił dzieje świata. No, więc może już czas najwyższy, aby czyrakom Marksa przyznać zaszczytnie miejsce w tej swoistej galerii zasłużonych ?
Jest chlodny październikowy dzień. Siedzę na pustej o tej porze roku plaży, nad brzegiem rozeźlonego jesiennymi sztormami Bałtyku. Mam za sobą przeżytych kilkadziesiąt lat. Dwadzieścia siedem przeżyłem w fikcji stworzonej przez pruskiego brudnego skurwiela, ogarniętego manią naprawy świata, amatora francuskich kurewek, ładnej, ale głupiutkiej dupy z Trewiru, żony właściciela bolesnych czyraków.
Czy Historię można więc traktować poważnie, kiedy byle retuszer może zrobić z niej dziwkę ? Faktycznie..takiej nie można..
Ot, co..
***