Wiele lat temu, w mojej mitycznej młodości, zdarzyło się mi mieszkać przez pewien czas w jednym z górniczych miast polskiej miedzi.
To znaczy, uściślając, nie miasto było z miedzi, a tylko siedziało na miedzi. Ludzkim językiem mówiąc - zlokalizowane pod nim były pokłady rudy miedzi. No, właśnie...tak powinienem rozpocząć tę swoją pisaninę. Rzecz jasna, nie pisałbym o tym i nie marnował swojego i twojego, drogi czytelniku czasu, bo tenże fakt sam w sobie nie nosiłby znamion sensacji, gdyby nie to, że tam właśnie poznałem wreszcie legendarnego członka rodzinki Jodłowskich, którego to szacowna rodzinka kreowała w owym czasie na herosa biznesu. W tym oto fakcie w dzisiejszym czasie, nikt nie upatrywałby niczego nadzwyczajnego. Dzisiaj nawet odstani lump i szachraj potrafi prowadzić biznes...powiem więcej - z niezłym, chociaż krótkotrwałym pozytywnym skutkiem. Rzecz jasna, najczęściej, do czasu przywitania się z krwiożerczym prokuratorem, cerberem aparatu finansowej przemocy.
Ale w owym czasie...ho,ho, ho - co jak co, ale bezczelna pewność siebie połączona z głupawym cwaniactwem Maliniaka, jak najbardziej w kręgach rodzinki uchodziła za szczyt przemyślności, pomieszanej z chytrą przebiegłością. Innymi słowy mówiąc - prywatna inicjatywa całą gębą, nie dająca siebie golić ówczesnemu i "ichniemu fiskusowi". No i "chwatit", bo ja do dzisiaj jestem "za"...przynajmniej w tym jednym temacie. Jakoś nie trawię butnych i bezczelnych urzędasów chroniących swe antypatyczne mordy za czerwoną okrągłą pieczęcią, jak za tarczą średniowiecznego rycerza, co to jeszcze pojęcie honoru znał.
Wynajmowałem pokój vis a vis bloku, w którym pomieszkiwał sławny w rodzince wujcio. Piszę "pomieszkiwał", bo "wujcia-biznesmena" większość czasu spędzał poza swoim gniazdkiem rodzinnym.Ciotka, kurka domowa i zacna kobieta, (bardzo ją ceniłem za jej kuchnię i umiejętność ukrywania cierpienia z powodu permanentnych zdrad wujka) jego długie nieobecności kryła przed rodziną i znajomymi, chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że wujaszek, a i owszem, klientów odwiedza w poszukiwania jelena, ale też kurwi się w przerwach owych poszukiwań, do piątej potęgi. Był bardzo przystojnym facetem i erotomanem. Nawet pieńkowi w spódnicy, jeżeli tylko miał na "uzbrojeniu" dziuplę, nie potrafił przepuścić, kiedy naszła go chęć bzykania. Nie był wybrednym. Czasem, kiedy akurat nie miał nic umówionego na małe bara-bara, rżnął kobiety tak brzydkie, że lustra na ich widok odwracały się z niesmakiem, wiekowe nimfomanki, którym skóra na brzuchach obwisała tak, że mogłyby podpinać ją agrafkami i takie, których nikt na ulicy nie dostrzegał, kretynki z lepkim uśmiechem i wściekiem macicy.
Skąd to wiem ? Wujek miał jeszcze jedna przywarę. Kochał alkohol. Czasem myślałem, iż tak się w tym pogubił, że nie potrafił zdecydować, co kocha bardziej...kurestwo czy alkohol.
W każdym razie była to cholerna mieszanka wybuchowa. Bo w stanie, jak to się elegancko określa w pewnych kręgach podwórkowo - koktailowych, po obaleniu kilku butelek odpowiednio wieloprocentowego alkoholu, opowiadał barwnie i z fantazją niestworzone bajdy o swoich "miłosnych" podbojach, o mitycznym powodzeniu u płci przeciwnej, literacko rzecz ujmując.
Kiedy nakręcał się w tych swoich pijanych konfabulacjach, to wychodziło na to, że słynny Giovanni Giacomo Casanova, wenecki aktor, wnuk szewca i najsłynniejszy kochanek świata, był przy nim niczym Pikuś. A'propos - ostatnio w reklamie TV Pikuś nakazał nazywać siebie per "Pan Pikuś". Zazanczam ów fakt, gwoli zachowania porządku informacyjnego.
Ale do rzeczy. Miał chłopisko ułańską fantazję, miał...Mowa tu rzecz oczywista, o sławnym wujciu familii Jodłowskich. Ale, pieniążki to on w owym czasie także miewał i to całkiem spore. Więc interesowna rodzinka przymykała oko na jego słabości. A przymykała, bo większość z nich siedziała w jego kieszeni. Jak wiadomo, miałkie umysły cenią nie rozum, a ciężar cudzego portfela.
Samo życie...w pojęciu Dulskich. Reszta cech wesołego wujaszaka, rzekłbym - szczęśliwie ziwelowana przez czas, nie zdołała zapisać się w moich synapsach, bo inaczej nie ukończylbym opisu jego nietuzinkowej i nieco kontrowersyjnej osoby, do zakończenia świata.
***
Mieszkałem w mrocznym, smutnym pokoju z widokiem na frontową ścianę właśnie "wujkowego" bloku. Moim sąsiadem na tym samym piętrze był starszy pan o sztucznie nienagannych manierach, niegdyś podobno nauczyciel łaciny w przedwojennym gimnazjum. Z nieznanych mi do dzisiaj powodów nie przyznawał się do tego nigdy. Być może w ówczesnym socjalistycznym raju, zawód ten nie był w cenie, nawet, jako zawód zapomniany. Był Żydem. Być może, dlatego uznał, iż nie ma czym się specjalnie chwalić. Ale oczywiście, to tylko moja dywagacja, niewyjaśniająca niczego z minionej rzeczywistości pana profesora, przedwojennego zresztą. Był niewysokiego wzrostu i brzydki jak nieszczęście. Tak brzydki, że diabeł tasmański mógłby uchodzić przy nim za Garry'ego Coopera. Dziarska baryłka na krzywych, krótkich nóżkach ze skłonnością do żartów, bezprzytomnie kochająca życie. Był brzydki nie z powodu swojej starości. Matka Natura najwyraźniej cudzołożyła, a później, nie popisała się potrzebując aż dziewięciu miesięcy na wyprodukowanie czegoś aż tak brzydkiego. Czoło niskie i nieco skośne, a u dołu twarzy zaślinione i sine usta. Na oczach okulary ze szkłami o grubości płyty pancernej, w rogowej, paskudnej oprawie. Kluchowaty, olbrzymi nos osadzony na poczesnym miejscu twarzy wyglądał, jakby rościł sobie pretensje do uznawania swoich jedynie słusznych praw od właściciela twarzy. Czerwony, z miejscowymi przebarwieniami w kolorze purpury nos, porysowany był błękitnymi, delikatnymi żyłkami, co zdradzało zamiłowanie w przeszłości jego właściciela do nadużywania mocniejszych trunków, niż niewinna H2O. Nigdy też nie dowiedziałem się prawdy, z jakiego to regionu kraju pochodził. W zależności od humoru, albo stanu pogody, raz przybył z kresów wschodnich, a drugiego dnia znowu były to tereny Bieszczad, na których w czasie i zaraz po wojnie buszowali bandyci z oddziałów UPA .
Podejrzewam, że jego okupacyjna przeszłość miała związek z jego fabulacyjnym zachowaniem. Jego sprawa, a mnie nic do tego. Mówił, ile chciał, kiedy i co chciał. Bywałem u niego dosyć często. Robił wyjątkowo paskudną, lurowatą kawę, ale kiedy chciał i miał dobry humor, umiał opowiadać obrazowo i barwnie.
Kiedyś wygadał się, że faszyści wywieźli go do obozu zagłady wraz z rodziną. Jakimś cudem, zdołał przeżyć germańskie marzenia o aryjskim ładzie, a po wojnie, razem z nieuleczalnie chorą żoną, królikiem doświadczalnym sławetnego Anioła Śmierci, doktora Mengele, przyjechał na owe Ziemie z Odzysku.
Opowiadał o tym sucho i rzeczowo, jak gdyby bez większej ochoty, ale i bez szczególnych zahamowań, bez sentymentalnych tonów, trochę tak, jakby relacjonował fakty nie tyle osobiście przeżyte, co zasłyszane. Nigdy też później nie wracał do tego tematu, a ja nie śmiał też o nic pytać.
Z szacunku do jego wieku, przeżyć, jakie by one nie były, jego gładko zaczesanych, siwych włosów, starczych, smutnych oczu.
Sądzę jednakże, iż to właśnie w tym okresie jego życia, ukryta jest tajemnica dziwnych zachowań pana profesora, od zapomnianej w szkołach łaciny.
Mit starości. Nauczano nas, że starość jest mądrością, doświadczeniem, powagą, rozsądkiem, zrozumieniem i umiejętnością bycia tolerancyjnym. Wpajano nam latami okazywanie jej szacunku i względów. Biblijne przekonania. Starość miała prawo żądać szacunku w czasach, kiedy wnuk nosił dewizkę po dziadku i jego przekonania, dziedziczył jego doświadczenia. Była niewątpliwie wówczas osobistą zasługą, nie tylko przekazaniem dobrego materiału genetycznego, ale i świadectwem indywidualnych przymiotów, choćby umiejętności etycznego przechodzenia przez życie. Dzisiaj poglądy, garnitury, zegarki, wymieniamy częściej niż idziemy do toalety, a życie nawet, kiedy przygasa, podtrzymujemy sztucznie, wykazując się wyjątkową bezczelnością i oportunizmem wobec swojego boga. Dożycie więc starości w czasach obecnych, nie jest już niczyją osobistą zasługą.
Starość niewiele ma wspólnego z mądrością, cała jej mądrość streszcza się w kilku pełnych rezygnacji komunałach, goryczy, zgorzknienia. Atrybutem starości jest bezsiła. Zrozumienie, to nic innego jak rezygnacja. Tolerancja, to bezradność. Starość jest wyniszczeniem, ogłupieniem, roślinkowatością, regresem, zmęczeniem, zdziecinnieniem. Jest taka bezradna.
Widziałem to wszystko w oczach mojej kochanej Mamy, umierającej kilka lat na wstrętną, podstępną chorobę Alzheimera. Brr...jeszcze mnie ciarki przechodzą na wspomnienie smutku w jej pustych, niemych oczach, nie rozumiejących niczego z otaczającego ją świata.
***
Pomimo tego, że polubiłem staruszka za jego ukryte "talenta wszelakie", mój szanowny sąsiad, zapewne nie znalazłby się w tym miejscu, jako jeden z opisywanych bohaterów, gdyby nie fakt, iż miał swój niepośledni udział w całej tej historii. Otóż, mój kontrowersyjny wujaszek - biznesmen, ten od "chluba biznesowa rodzinki Jodłowskich" zajmował się, nazwijmy to - amatorską fotografią ślubną. Myliłby się jednak ten, kto w tym momencie pomyślałby, iż wujaszek był wziętym górniczo - małomiasteczkowym mistrzem w cykaniu ślubnych fotolandszaftów. Nie...wujaszek w pomyśle zarabiania pieniążków na codzienny chlebek, tudzież prezenty dla znudzonych małżeństwem cichodajek, poszedł znacznie dalej. Udowodnił mianowicie, iż w siermiężnej rzeczywistości jedynie słusznego ustroju, można żyć całkiem znośnie, nie wykonując przy tym najistotniejszej, bo czarnej roboty. I tutaj właśnie wkracza na scenę "biznesową", szanowny "Pan Profesor Przedwojenny Gimnazialny", co to zaparł się łaciny.
Bo ów bakałarz miał wielki talent do retuszowania rzeczywistości bieżącej i korygowania błędów natury, tak jakby Matka Natura zrekompensowała swoje niedopatrzenie, obdarzając go talentem do grafiki. Zdumiewające....Zagubił swoją przedwojenną, a idealnie naprawiał bieżącą. Podobno, każdy człowiek ma w sobie ukryty jakiś talent. Rzecz w tym, iż musi odnaleźć katalizator, który w nim ten talent wyzwoli. Tylko..skąd mogą wiedzieć, kiedy o tym najczęściej nie wiedzą?! Tylko przypadek może tu być pomocnym.
Ale nasz genialny bakałarz o swoim talencie wiedział i jak każdy Żyd, umiał z niego wycisnąć finansowe korzyści.
Wiem, wiem..brzmi to jakoś tak enigmatycznie i cokolwiek niespójnie, ale zaraz wyjaśnię, w czym rzecz. Ale może po kolei i zupełnie poważnie - otóż mój utalentowany w cwaniactwie biznesowym wujaszek, zupełnie przypadkowo wpadł na pomysł "produkcji" portretów ślubnych. No, może nie całkiem do końca ich "produkcji". I nie całkiem własnymi rękami. Do tego potrzebny był wujaszkowi ktoś, kto potrafił wysiadywać krzesło i godzinami dłubać w czymkolwiek. Takie skrzyżowanie dupy z krzesłem. A pan profesor od zapomnianej łaciny, idelanie do tego się nadawał. A nadawał, bo okazało się, że ma talent do machania piórkiem, węglem tudzież pędzelkiem z włosia lub bez(czy jakoś tak, nie znam się na sztuce malowania )- a do tego wszystkiego jeszcze odczuwał chroniczny brak gotówki na swoje dodatkowe, hmm.... zainteresowania. Tajemnicą poliszynela było, iż szczególnie emocjonalnie reagował na fotografie roznegliżowanych infantylnych panienek z pism pornograficznych. Czy rozbierały się u niego "do rosołu" i nie tylko miejscowe córy nocy, tego nie wiem. I prawdę mówiąc niespecjalnie mnie to interesowało. A nie interesowało, bo miałem już w owym czasie własny, dwunożny o małym biuście problem osobisty, co uwierał w mózgu i męczył jak wrzód żołądka i od rana do nocy, a często i w nocy kanalizował swoje żale i żądania.
Ale. wracając do wujaszkowego biznesu - pan profesor, jako utalentowany grafik - amator od poprawiania błędów Natury, na zlecenie wujka nanosił poprawki na dostarczanych mu przez niego ślubnych fotografiach, niejednokrotnie tak wyblakłych i poniszczonych, ze same fotografie zapewne nie wiedziały, kogo przedstawiają. Ha... dla wirtuoza retuszu nie stanowiło to najmniejszego problemu. Powiększał, retuszował, kolorował, zamazywał, a potem oprawiał w tandetne, pozłacane, plastykowe ramy. I rzecz zdumiewająca - oboje nie narzekali na brak zajęcia. Zamówienia na podretuszowane portrety sypały się jak przysłowiowa manna z nieba Żydom na pustyni. Składały je młode małżeństwa, aby zawiesić je w swoich sypialniach, zamawiali ludzie starzy, by przyozdobić i oszukać własną pamięć. Przez kilka dni w tygodniu wujaszek wykazywał wielki wysiłek i wędrował od drzwi do drzwi mieszkań w górniczych mrówkowcach epoki wczesnego Gierka, (tego, co to upraszał brać podziemną o pomoc). Oferował niby to swoje usługi. Unikał jak zarazy bogatych domów i ludzi ubranych dostanej. Jego domorosła psychologia podpowiadała mu, żeby odwiedzać jedynie robotnicze "ule-bloki", bo tam zawsze dostawał zlecenia. I nie tylko zlecenia. Ale o tym już wiecie i nie będę wujaszkowi czynił despektu. Jak widać, był niezłym cwaniakowatym psychologiem - amatorem.
Z nudów, a może bardziej z konieczności ratowania zdrowego rozumu i rozsądku przed szalejącym w wynajętym pokoju, wichrem hermatyzmu, w wykonaniu koleżanki małżonki (na szczęście już nieaktualnej, co zaznaczam z wielką uciechą, poprzedzoną większą jeszcze ulgą i gwoli prawdy historycznej) bywałem u profesora, jak już o tym wspominałem, dosyć częstym gościem. W czasie pogawędek, kiedy wykonywał kolejne zlecenie, przyglądałem się jego "dziełom" i za cholerę jasną nie mogłem zrozumieć, jak ludzie batogami obu nie przeganiają i jeszcze za nie płacą. Bowiem, finalny efekt jego pracy rzadko miewał coś wspólnego z oryginałem. Twarze z fotografii, twarze brzydkie, pospolite, tępe, banalne, zniekształcone, brutalne, bezmyślne, chytre, przeobrażały się w jego portretach w szlachetne, poważne i dostojne. Poprawiał im wszystko, co tylko Natura spieprzyła albo zapomniała, albo nie miała czasu poprawić. Poprawiał kolor oczu, modelował bulwiaste nosy, skracał odstające uszy, likwidował podbródki, zajęcze wargi, szpetne brodawki, podnosił zbyt niskie czoła, uwypuklał wąskie usta, ukrywał mongoidalne kości policzkowe i prostował zeza. Rozpędzał się tak dalece, że zaczął poprawiać ślubne stroje. Tanie, nędzne, kupione bez smaku garnitury, zamieniał w wytworne smokingi, a ordynarne, gruzłowate krawaty, w gustowne muszki. Suknie ślubne w drobnomieszczańskim smaku, nabierały po jego zabiegach blasku, szyku i paryskiej elegancji przesławnej Koko Chanel. Starszy pan wykonywał coś w rodzaju fotograficznych operacji plastycznych i ci, którzy przez to przeszli, rzadko przypominali siebie samych. Rzecz zdumiewająca - nigdy nie było zwrotów i nie zdarzyło się, aby ktoś kwestionował oczywiste fałszerstwa. Jak ludzie rozpoznawali się w tych fikcjach - nie mam bladego pojęcia. Jeżeli mieli nawet jakieś uwagi, to tyczyły one, conajwyżej drobnych szczegółów ślubnej garderoby. Ot tak...dla samej zasady.
Niespeszony tym profesor, tłumaczył zainteresowanemu, iż zabieg był koniecznym ze względów "kompozycyjnych" i nie warto zaprzątać sobie tym głowy. Wszak to kwestia przypadku, że danego dnia mieliśmy na sobie garnitur, bo przecież równie dobrze moglibyśmy ubrać smoking, właśnie taki jak na portrecie, tym bardziej, że i okazja ku temu niepoślednia. Ba...ślub kościelny bierze się raz w życiu. To i smoking musi podkreślać to doniosłe wydarzenie. Tu przesyłał dyskretne mrugnięcie okiem w stronę petenta tak, aby dopiero co poślubiona połowica nie spostrzegła nici porozumienia plemników. Ciekaw reakcji innych zleceniodawców, wybrałem się razu pewnego z wujkiem, kiedy miał dostarczyć gotowy portret ślubny. Wcześniej przed retuszem, widziałem ślubną fotografię tych ludzi, pożółkłą i spękaną, pamiętającą czasy, kiedy mogli mieć po dwadzieścia kilka lat. Były to puste, nieciekawe twarze. Teraz liczyli sobie po siedemdziesiąt lat i życie zniekształciło im twarze. Nie było w nich nic poza śladami ostrych pazurów zmartwień, biedy, goryczy i rezygnacji. Profesor "zretuszował" ich niemal całkowicie. Trzeba byłoby być kompletnie ślepym, aby uznać, że portret przedstawia te same osoby. Ku mojemu niepomiernemu zdumieniu, nie usłyszałem żadnego słowa protestu! Przyglądali się portretowi z rozmarzeniem, kiwali z aprobatą głowami, w ich oczach widziałem bezbrzeżny zachwyt, a spojrzenia mówiły: "Kiedyś byliśmy piękni" . Ludzie kupowali portrety wujka, wieszali na ścianach i wierzyli, że są to ich twarze. Wujek produkował kłamstwa. Jak widać - kłamstwo było, jest i będzie chodliwym i cennym towarem. Sprzedawać je, jest niezmiernie łatwo. Wiedzą o tym doskonale politycy, lekarze, prawnicy. Tak, tak...Większość kocha poprawiać rzeczywistość, retuszując kłamliwie wizerunki siebie samych, dla sobie tylko znanych celów.
Jak tu żyć. Na każdym kroku w krzywych zwierciadłach retuszowana rzeczywistość. Ot, co..
***
|