Część 5    (Związki z terminem ważności)

Motto: "Najgwałtowniej potępia się ludzi nie za to, że źle czynią, lecz za to, że inaczej myślą"(Jerzy Andrzejewski)

    Nie ma rozstań bez emocji. Nie jest to specjalnie odkrywcze. Jednakże mocno wierzę, iż jak każda gwałtowna burza oczyszcza atmosferę, tak i burza rozstania otwiera nowe drzwi. Jedne drzwi wiatrem wzburzonych emocji zatrzaskuje, otwiera nowe, do nowego. Jak to burza.Bywa i tak, iż byłym partnerom o wiele łatwiej jest przyjaźnić się, aniżeli być ze sobą.
Moja babcia mawiała (wiem to z opowiadań familiantów po kądzieli): - "Kogo wybrało się za małżonka poznaje się przy rozwodzie. Każdy związek na swój termin ważności". Nigdy nie kwestionowałem babcinej życiowej mądrości. No, fakt. zmarła, kiedy byłem zbyt młody, aby mieć wyrobione zdanie w przedmiotowej materii. Cóż..trochę później miałem - mea culpa babuniu, fakt.trochę "przypóźno" - trzeba było pamiętać i wyciągać wnioski z Twojej mądrości, a nie miewać permanentnego kaca, w tym moralnego, etc..etc. Nigdy też później nie rozpytywałem familiantów o genezę wyżej cytowanej mądrości życiowej.
Z doświadczeń minionego czasu, który nota bene przeciekł za szybko, jakby przez wybrakowane sito, wiem, że nie jestem z tej gliny, z której można modelować (świadomie czy trochę mniej) szczęśliwe stadło, kolokwialnie rzecz ujmując. Do szczęśliwszych relacji - pewnie tak..tego po prawdzie nie wiem..
Nie znaczy to, że nie próbowałam..o wa..i jak jeszcze. Nawet kilka razy, a uściślając owe stwierdzenie powiem - "dwa sztuki raza". Nie wychodziło za cholerę bycie na codzień ze sobą, w owych "dwa sztuki raza". Może dlatego, bo nie umiałem, nie starałem się popracować nad utrwalaniem najpierw jednego, a później i drugiego związku. Zwyczajnie - tak, jakbym oddawał mecz walkowerem, rezygnowałem w obu przypadkach, z budowania przynajmniej poprawnych relacji. Trwałem po parę lat w związkach, trochę z przyzwyczajenia, trochę z wygodnictwa, a bardziej ze strachu przed niewiadomym, po ewentualnym rozstaniu. Stąd spersonifikowane stwierdzenie powyższe, legitymujące fakt mojego kajania. W takich razach dla nikogo z obu (aktualnie "aktualnych") familii, nie było niewiadomym, co zresztą szczególnie po spożyciu bogatszego w procenta trunku, werbalnie kanalizowałem, iż stan aktualnego związku tworzy coś w rodzaju "grupy zadaniowej". Kiedy przewidzianą koleją rzeczy dojrzewaliśmy do podjęcia decyzji o rozstaniu, przychodził czas jakby wycieszenia, swoistego przesilenia burzowego. Wyczuwało się z pozornie mało znaczących codziennych sytuacji, nadejście nowego. Obie strony starały się bywać dla siebie miłe, jakby cokolwiek to zmienić mogło.. Nie wiem. może w zachowaniach tkwił ułamek nadziei, że może jednak..może niecałkiem czas to stracony. Tyle tylko, iż takie ambiwalentne uczucia bardziej doświadczały drugą, żeńską stronę konfliktu, nazwijmy go - emocjonalnego. To prawda. Bywałem trudnym partnerem. Taki prawdziwy skorpion, którego dotykać nie należy z przyczyn oczywistych i pokaleczonym wiadomym. Czy bywało mi łatwo? Nie.nie było. Wiedziałem jednakże, że ta moja natura, kochająca niezależność i niczym nieskrępowaną wolność, jest tu winna, a jej wina leży w takim, a nie innym postrzeganiu własnej rzeczywistości. Rozstania bez względu na burze było tylko konsekwencją rozumienia konieczności uzyskania nieanektowanej niezależności. Ale trochę bolało, to także prawda. Może gdybym był małostkowy, podły, a do tego używał brutalnych argumentów, byłoby mi łatwiej. Ale to nie moje cechy charakteru, cokolwiek to określa.
W drugim przypadku argumenty przybrały, przynajmniej w moim przekonaniu, bardziej klarowne kształty i skłoniły do odejścia. Postronny obserwator nazwie moje zachowanie (jak i inne pozostałe) irracjonalnym postępowaniem. Z punktu widzenia ludzi, którzy nie znają mojego toku myślenia i "decyzjotwórczego" widzenia rzeczywistości - racja będzie po ich stronie. Przyznaję to bezstronnie, ale racja "stanu" i tak będzie moja, choć przyznaję acz niechętnie - jest subiektywną. Rzecz w tym, że to tylko ja, na podstawie empirycznych asocjacji myśli podejmowałem decyzje, nie absorbując nimi więcej osób, niż to było konieczne.
***
A wracając do wspomnianej argumentacji - na kolejną decyzję rozstania wpłynęła informacja o mojej chorobie. To było zaskoczenie na pograniczu szoku.
Zdałem sobie sprawę, że nadejdzie taki dzień, kiedy jutra już nie będzie. To mogłoby być dzisiaj, za tydzień, miesiąc czy rok, ale jest nieuniknione i nie ma w tym fanfaronady. Symptomy, które wcześniej ignorowałem, nie oszukiwały. Zadałem sobie wówczas wiele pytań. Na jedne znalazłem odpowiedź, na drugie nie, a były też i takie, na które nie chciałem odpowiedzieć. Człowiek to szczególnego rodzaju "fenotyp". Chociażby dlatego, bo winy upatruje w kimś innym, tylko nie w sobie. Dopiero poważna analiza rzeczywistości biegnącej w aktualnym czasie, rzetelna i możliwie obiektywna, wskazuje na braki w logice myślenia i rażące błędy jej rozumienia. W obu przypadkach bardzo długo nie docierało do mojej świadomości, że nie chcę być z kobietą z przyzwyczajenia, poczucia obowiązku, z tchórzostwa, czy strachu przed samotnością. I jeżeli już związek, to tylko taki, który wypełni moje potrzeby emocjonalne, teraz jakby "przyspieszane" narastającym problemem skracanego "osobistego" Czasu.
Jestem tradycjonalistą. Ceremonie ślubne uważam za sympatyczne. I tyle, albo aż tyle.
Racjonalnie jednak rzecz ujmując, lepszym rozwiązaniem jest związek oparty na względach praktyczno-prawnych. Niestety, w naszym kraju tradycja ślubów kościelnych oraz świeckich, jest tabu. Tu wolny związek de facto nie ma żadnych praw, a kohabitacja z braku tolerancji jest powodem do swoiście pojmowanego społecznego auto da fe. A przecież taki związek bywa fajną przygodą. Daje też szansę przyjrzenia się sobie. Nikomu nie ogranicza wolności i niczego nie narzuca obligatoryjnie, za wyjątkiem wspólnie obranych lub uzgodnionych celów. Nikogo też o nie rani. Można obserwować w nim, czy nie ma czegoś, co wyda się dziwne, niebezpieczne, czegoś, co będzie eskalowało. I zawsze można zadać pytanie - dlaczego ten związek miałby być lepszym od byłego lub kolejnego? Przecież możliwym jest, że nadejdzie taki dzień, kiedy ona/on kichnie, "puści bąka", zacznie bekać z przejedzenia, a my poczujemy irytację. Co wtedy? To "wtedy" jest sygnałem do odejścia. Bowiem, to sygnał końca dobrych emocji.
Przecież na wszystkich bogów, których znam i tych, których nie znam, nie można żyć z kimś, kto działa na nerwy. A życie "obok", jest tylko jego połową.
***
Znam siebie świetnie. Jestem uparty, wymagający więcej od innych, mniej od siebie, gwałtowny, często wybuchowy, kochający jak Cygan, wolność i niezależność. Czepiam się drobiazgów. Nie umiem się mścić, ale też nie potrafię wybaczać. Więc żadna to cecha pozytywna. Przy takim konglomeracie wad - faktycznie, nie nadaję się do trwałego związku. Cóż, najpiękniejszym stanem jest zakochać się, bo nie widzi się wad. Gdyby tak mogło to pozostać, ale Życie jest bezlitosne. Rozstania są straszne dla osoby, która tego nie chce. Jeszcze nie spotkałem związku, w którym obie strony byłyby w identycznym stopniu zaangażowane. Zawsze jest ktoś bardziej. Momenty rozstań generują poczucie wewnętrznej pustki, a w skrajnych przypadkach - kończą się tragicznie. Literatura pełna jest opisów rozpaczy, że o poezji już nie wspomnę, bo się rozpłaczę.
Znacie to przecież:
"Precz z mej pamięci!. nie tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha.
Jak cień tym dłuższy, gdy padnie z daleka,
Tym szerzej koło żałobne roztoczy -
Tak moja postać, im dalej ucieka,
Tym grubszym kirem twą pamięć pomroczy.
Na każdym miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.
Czy zadumana w samotnej komorze
Do arfy zbliżysz nieumyślną rękę,
Przypomnisz sobie: właśnie o tej porze
Śpiewałam jemu tę samę piosenkę"
Ale właśnie to, kuriozalnie - jest potwierdzeniem faktu, iż żyjemy w świecie realnych wartości, pozytywnych i negatywnych. Gdyby świat był jedynie zbiorowiskiem elektronów, nie istniałby problem zła bądź cierpienia. Taki świat nie byłby sam z siebie ani dobry, ani zły. Nie ujawniałyby się żadne rządzące nim normy. W naszym świecie rządzonym przez ślepe prawa fizyki i zasady genetycznej replikacji, niektórym ludziom przydarzają się nieszczęścia, inni cieszą się zdrowiem i przychylnością losu i nie sposób dopatrywać się w tym jakiejś przemyślanej intencji, ani jakiejkolwiek sprawiedliwości.
Świat, w którym przyszło nam egzystować, co nazwano eufemicznie i bardzo naukowo "ŻYCIEM", ma dokładnie takie wartości, jakich należałoby oczekiwać i nie ma w nim świadomego planu, celu, dobra ani zła, tylko ślepa i bezwzględna obojętność. Brzmi to dosyć pesymistycznie, ale jak powiedziałem, Życie wykazuje obojętność w stosunku do, umownie to ujmując - indywidualnego "fenotypu", ale z jednym wyjątkiem. I tu ciekawostka - kiedy tzw."Funkcja Użyteczności" w/g Richarda Dawkinsa uzna za cel przetrwanie DNA, nie ma miejsca na żadną receptę na szczęście. Dopóki DNA jest przykazywany (w naszym ziemskim przypadku poprzez proces kopulacji) kolejnym pokoleniom, nie ma znaczenia, co lub kto może ucierpieć w trakcie tego procesu. Geny nie liczą się z cierpieniem, ponieważ nie liczą się z niczym. Gdyby Życie znało współczucie, bez wątpienia wykazałoby, chociaż minimum dobrej woli i zadbało o to, by nie dochodziło do, nazwijmy to znowuż umownie, "indywidualnych skrajnych rozpaczy" - cokolwiek ten termin określa. Ale jak sami wiemy, natura nie zna współczucia. Natura czasem w ten czy inny sposób może starać się oddziaływać na cierpienie, ale wyłącznie w sytuacji, gdy ma ono wpływ na przetrwanie DNA. Nie znajduje upodobania w cierpieniu żywych stworzeń, ale też się nimi nie przejmuje. Nie jest ani współczująca, ani bezduszna. No, więc jest jak jest.
Właśnie taki świat miał na myśli Alfred Edward Housman (1859-1936) - angielski poeta, kiedy pisał: "Naturo, bezlitosna i bezwzględna,Co o niczym nie wiesz i o nic nie dbasz"
Bo w rzeczy samej, Życie o niczym nie wie, ani o nic nie dba. Po prostu jest, a my żyjemy tak, jak jemu to odpowiada.
Ale może dosyć tych moich "naukowych" dywagacji.
***
Na co dzień jestem empatycznym człowiekiem, ale warknąć też potrafię. Żeby przelać szalę goryczy, muszę także mocno się napracować. Kiedy widzę, że sprawy powoli przybierają inny obrót niż ten, którego oczekuję, innymi słowy ujmując rzecz kolokwialnie - jeżeli widzę, że z tej mąki chleba nie będzie - zaczynam powoli tworzyć klimat rozstawania. Miłe nie jest to dla każdej z zainteresowanych stron.zapewniam.
Skąd się to we mnie bierze, zapytacie. Otóż, byłem wychowywany, delikatnie rzecz nazywając, dziwnie. Permanentnie wmawiano mi za pomocą "różnych" argumentów i metod wychowawczych, iż to ja jestem tym gorszym i to ja wciąż i zawsze, potrafię wszystko popsuć. No, może z wyjątkiem lufy armatniej czołgu pływającego. Czyli, nazywając rzecz po imieniu - ponoć byłem i dalej jestem nosicielem "złych genów". Stąd geneza ironicznego postrzegania siebie, jako "matrycy uszkodzonego kodu genetycznego". Stąd też całą winę za nieudane związki przypisuję tylko sobie. Najgorsze w tym, iż pomimo zewnętrznej "nieprzemakalnej skóry", w głębi siebie jestem romantykiem. Co zresztą niczego nie tłumaczy, bo najwięksi zbrodniarze bywali także romantykami, a bywało, że i wykształconymi. Nawiasem mówiąc, zajmującą sprawą jest zrozumienie, ja to się dzieje, że człowiek, wykształcony i inteligentny, posiadający władzę, który głosi wysokie zasady moralne, może decydować się na postępowanie dotkliwie krzywdzące innych ludzi.
W "Diable kulawym" Luisa Veleza de Guevara, zabawnej powieści wydanej w 1641 roku, czarujący towarzysz przenosi bohatera na szczyt wieży strażniczej San Salvador w Madrycie we wczesnych godzinach czerwcowego poranka: "Tu - oświadcza diabeł - z tej grzędy z chmurach, która jest najwyższym miejsce w całym Madrycie, mam zamiar pokazać ci wszystko, co dzieje się w tym hiszpańskim Babilonie. Zerwę mocą swej diabelskiej władzy dachy domów, abyśmy mogli widzieć wyraźnie mięso tego pasztetu, jakim naprawdę jest Madryt. I zaczniemy od tych, co są najdostojniejsi".
Abstrahując od powyższego - chociaż łotrem nie jestem, podejrzewam jednakże, że jak wyżej wymienieni - mam przynajmniej dwie twarze.
Ta ładniejsza mówi, że miłość to miłość, dobrze, że ślepa i bardzo dobrze, że widzieć niczego nie chce. I tu gubi mnie serce i naiwność granicząca z głupotą. Być może, ta moja część Życia jest przekorna. Ale ja niczego sobie nie wybaczam. Przynajmniej w teorii, wiem, że partnerstwo trzeba budować na miłości, a nie współczuciu, wdzięczności, strachu przed samotnością i jej pochodnymi. Ucieczka nie jest wyjściem. I to także wiem. Bo jak długo można uciekać przed samym sobą? Przecież mam tylko jedno życie, a drugiego nie dostanę. Żadnej faktury korygującej też nie otrzymam. Więc, co? Co??
A jednak - człowiek, któremu założono kaftan, aby nie krzywdził siebie i innych, nie będzie czuł się szczęśliwym.
William Wharton (właśc. Du Aime Albert) powiedział: "Miłość to mieszanina szacunku, podziwu i namiętności. Jeżeli masz jedną z tych rzeczy, nie ma o co robić szumu, jeśli dwie - jesteś na dobrej drodze, trzy - trafiłeś do nieba".
Więc, jeżeli o mnie chodzi kochany Panie Wharton, mam tylko pierwsze z wymienionych, bo inaczej nic ten świat nie byłby wart. I też chcę do nieba!
Jak na razie, znowuż staram się o wypracowanie poczucia bezpieczeństwa i spokoju w sercu, poetycko rzecz nazywając. Jednego jestem pewien - Miłość, jeśli będzie mocna, mądra i dojrzała jak owoc pod koniec lata, taka Jesienna Miłość - sama mnie odnajdzie bez względu na mój status osobisty, bo nie o niego tu chodzi. Ja pomagał nie będę. No, może tylko troszeczkę. Przecież, jak już to pisałem gdzieś, kiedyś, komuś - wszystko jest możliwe, a niemożliwe jest kwestią czasu.
Ot, co..