Na jednym z plenerów literackich, które rokrocznie organizuję dla pisarzy i poetów - amatorów, pewien zaproszony na spotkanie znany pisarz powiedział: "Życie każdego człowieka kończy się porażką." Nie..nie - nigdy nie akceptowałem, w żadnych okolicznościach, schematu rzeczywistości mojej, którą oglądałbym będąc na kolanach. Uważałem i nie bez racji - prawda - we własnym mniemaniu tylko - iż nie jestem dobrym materiałem, który to można przeprogramować indoktrynacją na pokornego durnia. Ale bywały w okresie mojej, że tak to ujmę - adolescencji - okoliczności takowe, iż dobrowolnie bywałem na kolanach, a dbając o asorteryczność czasu przekazu, zaprzeczyć nijak temu nie mogę, i grzecznie zaznaczę, iż krótki to był okres. Ale nasz interlokutor powyższym twierdzeniem, rzucił mnie ponownie na kolana - zdumionego tak śmiałym stwierdzeniem.
Bowiem, tą "złotą myślą" powrócił do korzeni filozofii, ignorując jednakowoż jej myśl przewodnią, pomimo tylu wieków zmagań ludzkiego umysłu z zagadką życia, prób jego zrozumienia, poszukiwania jego sensu i tylu zawiedzionych nadziei. Rzecz zdumiewająca - minęło ponad dwa tysiące lat chrześcijaństwa, które ową nadzieję nieustannie próbuje zaszczepić - także i w umysły twórcze, a przecież nasz znamienity gość bezdyskusyjnie do nich należy - i nie potrafią uchwycić innej prawdy niż ta, która została wypracowana przez Ojców Kościoła. I nagle stwierdzenie, które wyraźnie jest niespójne z nauką Kościoła. Błędnie odczytałem myśl przewodnią? Nie sądzę. Ludzie, którzy uważają inaczej, są według niego "ogarnięci pychą". W moim przekonaniu w takich właśnie twierdzeniach tkwią korzenie podwójnej moralności wierzących, a prym wiodą - bez obrazy - właśnie katolicy.
Kolejna niespójność myślowa. Szanowny Kolego "po złotym piórze" - ci ludzie posiadają przynajmniej elementarną wiedzę i wyobraźnię tyczącą materii istnienia. I tak naprawdę, brak wyobraźni takowej usprawiedliwiony może być jedynie u ludzi młodych, gdyż młodość ma to do siebie, że mało zajmuje ją cokolwiek poza nią samą i problemami charakterystycznymi czasowi adolescencji. W późniejszych okresach życia, przyjdą chwile retrospekcji nad czasem, który bezpowrotnie odszedł. Nabędziemy także umiejętności wybiegania myślą w dopiero mające nadejść wydarzenia. Chociaż, nie jest to regułą, niestety.
***
W kolejnej wypowiedzi stwierdza, że mimo owej porażki, możliwa jest akceptacja życia. W tym punkcie zgadzam się z nim całkowicie. Każdy z nas daje tej zgodzie namacalną legitymizację i to w sposób bezdyskusyjny - po prostu żyjąc. Bowiem, w przeciwnym razie, musielibyśmy sławną sentencję Alberta Camusa mówiącą o tym, że jest tylko jeden problem prawdziwie filozoficzny do rozstrzygnięcia - "Czy życie warte jest tego trudu, którego wymaga, by je przeżyć, czy nie, a więc, czy popełnić samobójstwo, czy nie" - rozstrzygnąć na korzyść tego pierwszego rozwiązania.
Kiedy jednakże interlokutor niemal jednym tchem dalej stwierdza, iż ową akceptację daje wiara w Boga, ponownie byłem na kolanach - z powodu kolejnego zdumienia zniewalającego. No i nasze drogi myślowe niestety, w tymże momencie rozeszły się. I nie dlatego, bo uważam, iż wiara w jakiegokolwiek Boga akceptacji ludziom nie przynosi, ale dlatego, że żadnym wypadku nie jest to jedyny sposób na zaaprobowanie naszego istnienia, o czym świadczy życie ludzi niewierzących w żadnych bogów.
Twierdzę, iż wiara w jakikolwiek Byt Absolutny prowadzi jedynie do życia zniewolonego, właśnie do życiu na kolanach. Wyłącza rozum i nakazuje ślepe posłuszeństwo oraz kierowanie się kretyńskimi nakazami, które w żaden sposób nie korespondują ze zmieniającą się nowoczesnością i jej rzeczywistością. Napuszone, pełne parenezy kazania. Natrętne moralizowanie z ambon, straszenie piekłem, które i tak sami tworzymy sobie i dla siebie, korupcyjne próby i obietnice pójścia do nieba - wpychają ludzki umysł w sfery bezużyteczności, degradują człowieczeństwo i uczą "hipermorderczej" nietolerancji. Nie jest to na pewno sposób na życie, który by mi odpowiadał. A już na pewno nie model życia niewolnika, na kolanach. Wielu wierzących w swoje Byty Absolutne tak tego nie odczuwa. Ważne dla nich, że mają swojego pana i władcę, który nawet nie jest personifikacją czegokolwiek i chociaż "olewa" odmienne od swojego zdania, jest kimś, kto zwolnił od trudu myślenia, dał swoje "boskie" prawa i wymaga "tylko" ich przestrzegania pod groźbą wiecznego smażenia się w ogniu piekielnym. To ci dopiero marketing..genialne, nawet jak na Bogów. Dla ludzi, którzy nigdy nie zechcą dorosnąć.
***
Wreszcie nasz nieoceniony rozmówca "wyartykułował sentencję", iż - "Jest możliwe wierzyć, że świat ma sens, że jest jakiś sens w świecie, w dziejach świata, w naszych własnych dziejach prywatnych na przekór różnym przeciwnościom życia, na przekór okropności ludzkiej historii, że mimo wszystko istnieje jakiś sens życia i historii i świata."
Oczywiście, zgadzam się z tym stwierdzeniem pod warunkiem, że nie będzie to uzależniane od wiary w Byty Absolutne. Bowiem, owe "okropności ludzkiej historii" jak i naszej prywatnej, łatwiej dadzą się wytłumaczyć, gdy pominiemy istnienie i ingerencję Bogów. Bóg z przypisywaną mu przez wierzących doskonałością, za cholerę nie pasuje mi do jego wielce niedoskonałego dzieła, jakim ma ponoć być świat i człowiek. Boska rzekoma troska ginie w jego milczeniu i wykazuje namacalnie bezradność wobec prywatnych i społecznych tragedii fundowanych sobie wzajem przez personifikacje jego odbicia, lub obojętne prawa Natury. Naprawdę - trzeba przejść lata intensywnej indoktrynacji religijnej, doświadczyć całkowitego zrogowacenia mózgu, by tego nie dostrzegać. Jedyna pomoc, jakiej doznają bezkrytycznie wierzący, jest w ich psychice, jest aktywnością ich własnego mózgu, której przypisują w zaślepieniu boską proweniencję.
Koronnym zarzutem osób wierzących wobec niewierzących jest to, iż ateiści są ponoć osobistymi nieprzyjaciółmi Pana Boga, że obrazili się na pana bozię i tym podobne banialuki. Niestety, nie odnajdziemy nigdzie w rzucanych oskarżeniach transparentnych dowodów na prawdziwość stawianych zarzutów. Jedyne, co artykułują, to uparte twierdzenia, iż owe zarzuty są "świętą" prawdą i poparte dowodami. niestety bez choćby jednej wzmianki, co też mogłoby być takimi dowodami. Infantylną argumentacją usiłują za wszelką cenę obalić ateizm, próbują zadać kłam twierdzeniu ateistów, iż wiara jest ślepa.
Otóż według wierzących tak nie jest! W swojej argumentacji, w zacietrzewieniu zaczynają od mieszania pojęć wiary, przekonań, moralności oraz nauki tak długo, aż upitraszą konglomerat niespójności, aby na koniec posłużyć się kilkoma luźnymi kawałkami z tej skądinąd zapętlonej gmatwaniny i na koniec nazywają to potwierdzeniem swych wierzeń. Jest to żałosne i nieprzekonujące. No, chyba, że ktoś czuje interes w tym i chce wierzyć. Tymczasem prawda jest taka, iż dla znakomitej większości ateistów, Bóg wierzących nie jest żadnym problemem dla niewierzących. Natomiast problem stanowią jego nazbyt gorliwi miłośnicy, nietolerancyjni, uprzykrzający codzienność tym, co mają czelność nie wierzyć. Mało - zmuszają nachalnie także do ponoszenia kosztów tego, iż kiedyś, w zamierzchłych czasach, kiedy to, co nieznane, było niewytłumaczalne przy aktualnym stanie wiedzy, a jednocześnie budziło trwogę - obdarzono mocą nadprzyrodzoną. Wymyślono więc wielkiego pluszowego misia w niebie, (zapobiegawczo na użytek bardziej dociekliwych, spersonifikowano misia aż trzech rzeczach) któremu można wypłakać się w "nadprzyrodzony" rękaw oraz korupcyjnie błagać o obronę w razie niebezpieczeństwa. No, więc - dawniej baranka w łeb, obecnie i aktualnie rzut mamony na tacę. Przecież nic darmo, jeżeli boska usługa ma być sprawnie wykonana i zgodna z kosztorysem. Tacy właśnie są katolicy - bełkotliwi w rzucaniu oskarżeń, nietolerancyjni, pełni sprzeczności, bezmyślni i nudni, mamroczący coś i wygłaszający triumfalnie fałszywe twierdzenia, które ich zdaniem są nie do obalenia. Zeusie Gromowładny - kocham "wyrafinowaną teologię". Sprawia, że jej praktycy stają się beznadziejnymi błaznami. Z braku wiedzy i wyobraźni nie zdają sobie sprawy faktu, iż także są ateistami.
Zdumiałem Szanownego Czytelnika owym stwierdzeniem? Proszę, oto, co do powiedzenia ma w tej materii autorytet Richard Dawkins: "Współcześni teiści mogliby przyznać, że faktycznie są ateistami wobec Baala i Złotego Cielca, Tora, Wotana, Posejdona i Apolla, Mitry i Ammona Ra. Wszyscy jesteśmy ateistami wobec większości bogów, w jakie ludzkość kiedykolwiek wierzyła. Niektórzy z nas po prostu poszli o jednego boga dalej". Dawkins nie wyśmiewa religii i nie stosuje niezgrabnych kryteriów naukowych do jej oceny. Mówi tylko, ze cała metafizyczna i quasi-historyczna warstwa religii jest zmyśleniem, że nie ma innego, lepszego świata i nigdy nie było. Nie pójdziemy nigdy ani do nieba ani do piekła. Jak więc widzicie - nie ma sensu obciążania sobie wyobraźni bajkami o cudownym pochodzeniu człowieka. Były jezuita dr. hab. Stanisław Obierek pisze: "Dla mnie linia podziału nie przebiega pomiędzy wierzącymi a niewierzącymi. Ale pomiędzy spójnością bądź jej brakiem w wywodzie każdej ze stron. W chwili obecnej to właśnie ateiści są w stanie skonstruować spójny model światopoglądowy, w którym ani "Bóg" ani "mit", nie są potrzebne".
***
Aby nie przeciągać tematu, ale dalej argumentować powyższe racje, dociekliwszym w temacie polecam lekturę książki "Ojcowie religii" Waltera Vogla. Książka przedstawia biografie jedenastu wybitnych założycieli religii. Są to przede wszystkim postacie, które dały początek czterem wielkim religiom świata: założyciel judaizmu - Mojżesz, buddyzmu - Budda, chrześcijaństwa - Jezus i islamu - Mahomet. Ponadto zaprezentowano siedem osób, będących twórcami również znaczących religii. Mają dziś jednak mniejszą liczbę wyznawców lub rozpowszechnione są jedynie w pewnych regionach świata. Należą do nich Echnaton, Zaratusztra, Konfucjusz, Laozi, Mani, Guru Nanak i Baha Allah. Oprócz zarysu życia ojców religii autor przybliża również ich nauczanie, kontekst społeczny, w którym żyli, a także podstawowe elementy doktryny owych jedenastu religii.
Znakomitym uzupełnieniem wiedzy o powyższym, będzie lektura dwu książek Rycharda Dawkinsa - "Bóg Urojony" i moja ulubiona "biblia życia" - "Rzeka Genów" tegoż autora.
Oczywiście - absolutnie zgadzam się z wierzącymi, iż świat ma sens. Bowiem nic się na nim nie dzieję, co nie miałoby sensu namacalnego, materialnego. Jaki więc on jest? Taki, jaki my ludzie mu nadamy. Tym samym, nasze prywatne życie ma tyle sensu, ile potrafimy go z siebie wykrzesać, by dotrwać do końca dni swoich. A życie społeczne, tyle, na ile ludzie sami mogą mu, czy też potrafią mu nadać. Sensu w skali kosmicznej życie nie ma żadnego, bo człowiek jest zbyt znikomą cząsteczką materii wszechświata, by móc go ogarnąć i narzucić swoje prawa. Tam jednak, gdzie ludzie ogarniają otaczającą ich rzeczywistość, w swoim wymiarze rzecz oczywista - tam ów tworzony przez nich sens jest spójny z racjonalnymi zasadami legitymityzacji Życia.
***
To, co powyżej napisałem, choć niewątpliwie traktowane będzie, jako moja li tylko dywagacja przez "zasuszone rozumy", powinno jednak zastanowić, powinno dawać do myślenia. Przecież stwierdzenie mówiące, że życie jest porażką za cholerę jasną nie koresponduje z tym, czym ma być według chrześcijan, czyli CZASEM, w którym mają zasłużyć na życie wieczne, przygotować się do niego. Tak rozumując, jest ono bardzo potrzebne, wręcz niezbędne, jako przedsionek do raju obiecanego lub czyśćca - jeżeli starania będą mało przekonywujące - czy wreszcie piekła, jeżeli definitywnie swojego Boga oleją. Nasz rozmówca, o dziwo, mimo całej przenikliwości i mądrości jajogłowego, nie dostrzegł pewnej niezręczności w jednoczesnym twierdzeniu o porażce, którą to życie się kończy i nadawaniu mu sensu dzięki wierze w Byty Absolutne. Twierdzę, że to nic innego, jak kolejna indoktrynacja zdrowego rozsądku w świecie opanowanym przez dogmaty religijne.
By nie kończyć jednakże tak smutną konstatacją i optymistyczniej spointować, pozwolę sobie przytoczyć cytat wybitnego znawcy filozofii starożytnej, Ettore Bignone, który opisując upadek antyku i zwycięstwo chrześcijaństwa przypomina jednocześnie filary myśli greckiej, obecne we wszystkich szkołach i systemach starożytności:
"Filozofia Epikura dłużej niż wszystkie inne stawiała opór, gdy upadał świat antyczny, ponieważ bardziej niż jakakolwiek inna zachowała dwa przekonania, które w świecie starożytnym są najgłębszymi racjami życia: wiarę w rzeczywistość i w możliwość jej poznania oraz wiarę w możliwość osiągnięcia przez człowieka szczęścia. Kiedy później zwycięży lęk przed tym, co nadnaturalne, a rzeczywistość tego świata wyda się iluzją i błędem, prawdziwe zaś poznanie nie będzie już szukaniem na drodze doświadczenia, ale mistycznym i religijnym objawieniem, kiedy samo życie na tym świecie zostanie definitywnie potępione i będzie się tylko pragnąć, by jak najprędzej się z niego wyrwać, wtedy dopiero zniknie filozofia Epikura, tak samo jak znikną wszystkie inne rzeczy wyrosłe pod słońcem świata antycznego. Jednakże do tego momentu, dopóki w człowieku klasycznym pozostanie nadzieja zwyciężenia, znalezienia w sobie, tylko za pomocą swoich własnych sił, zdrowia duszy i racji życia, Epikur, ów lekarz dusz, jawił się będzie, jako ten, który wskazuje drogę, a jego szkoła będzie ostatnią, która o te przekonania będzie walczyła".
Szanowny Czytelniku - jeżeli kiedykolwiek przyjedzie Ci do głowy jakowaś myśl niedorzeczna a' propos rzeczonego tekstu i moich argumentów - wróć tylko do cytatu Ettore Bignone, daruj sobie moje dywagacje, jeżeli moje myśli za takowe uznasz - koniecznie. koniecznie zapisz słowa Ettore Bignone i przywołuj na nowo, bo warto je kultywować!
I jeszcze jedno - Nie bluźnię! Ja myślę.
Ot, co..
|