Pamiętam, kiedy byłem jeszcze bardzo małoletni, z moim o półtora roku młodszym bratem, chowaliśmy się przed księdzem do szafy w miejscowości P, w której to miejscowości wychowywałem się. To znaczy - chciałem sprostować - to ksiądz był z tejże miejscowości, a szafa przy okazji, no i ja z baratem też, ale bez okazji. Ksiądz w "posłudze pasterskiej" najczęściej zajmował się werbalnym wypominaniem owieczkom braku zrozumienia potrzeb księdza w postaci niebogatych tac z tzw. jałmużną czy jakoś tak.
I zapewniam Was, iż wcale nie chodziło o datki na potrzeby kościoła, choć to też zapewne, a co powiedzmy - o potrzeby nieformalne księdza. Jednakowoż stadko parafialnych wełniaków miało konkretne zarzuty w sprawach moralnego prowadzenia się księżula, w tym o sprawy, że tak to ujmę eufemicznie - nadmiernego konsumowania wina (w tym mszalnego, także), bowiem wtedy stawał się nad wyraz wymownym i bardzo treściwym w różnorakich określeniach, przekraczając wielokrotnie zasady kościelnego bon ton (z francuskiego bő tő) Ale mniejsza z tym - jego sumienie. Nie bał się swego boga, więc i ja powoli przestałem się owego "ichmościa" obawiać. Fakt - moja obojętność przeradzała się w brak wiary proporcjonalnie do postępu przeżytych lat. Tak więc, podsłuchując rozmowy rodziców tudzież sąsiadów, niewiele jeszcze pojmując, zacząłem jednak rozumieć, iż ksiądz robi coś złego, coś, co nie podoba się szczególnie małomiasteczkowemu establishmentowi, choć sami grzeszyli jak cholera. Jeszcze wtedy nie wdziałem, co to takiego obłuda "serwowana" w obu kierunkach. Dla pazernego księżula żniwem była tzw. wizyta duszpasterska, a zwana nie wiedzieć, czemu "chodzeniem po kolędzie". Ksiądz na ten czas zawieszał na przysłowiowym kołku wszelakie parenezy, pewnie obawiając się kopert z żałośnie małą wkładką w postaci polskich złotych. Znam osobiście tylko jednego księdza, który nie przyjmował żadnych kopert od biedaków. Tak..to jest ksiądz z powołania. Daje to dowód możliwości wiary w dobroć części kleru. Niewielką, bo niewielką, ale zawsze.
Jestem pewnym, iż rodzice w jakiś sposób tę kolędową ciuciubabkę z musu akceptowali, przypuszczam jednak, iż na zasadzie, "bo co sąsiedzi powiedzą". Bowiem eklektyczny duch drobnomieszczański małego miasteczka nie tolerował bez względu na okoliczności, żadnych odstępstw od swoiście pojmowanej normy zachowania małomiasteczkowych moherów.
Ale do rzeczy, czyli ab ovo.
Nie wiem czy o moim i brata procederze chowania się w szafie rodzice wiedzieli od zawsze, a może tylko przypuszczali, że podczas wizyt "duchownego drogowskazu" włazimy ze strachu do szafy, ale - zważywszy na to, że robiliśmy to w takich przypadkach zawsze - przypuszczam, że jednak wiedzieli i to tolerowali. Tym bardziej, że pewnego razu mama zdenerwowana naszym zbyt długim przebywaniem w łóżku, wpadła wczesnym rankiem (godz. 10.00) do naszego pokoju z bojowym zawołaniem: "pewnie zamierzacie znowu przyjąć księdza w szafie? "Znowu" i "w szafie" - tak, jakbyśmy już to kiedykolwiek w oficjalny sposób zrobili. Bo nasze chowanie się w szafie należało do notorycznego "porządku nieoficjalnego przyjmowania oficjała". I w tym konkretnym przypadku matki werbalna pretensja miała się nijak do powyższej okoliczności i pory dnia.
A co więcej, mama nie powiedziała "przyjąć pod kołdrą", ale "w łóżku" właśnie. W łóżku, czyli w środku, we wnętrzu łóżka. Oboje - ojciec i matka, przyjmowali księdza tylko do pewnego czasu, a i to z lekkim przymrużeniem duszy. Żadnych specjalnych przygotowań, mycia okien, odkurzania, czy trzepania chodników (dywanów w domu nie mieliśmy) z powodu wizyty księdza raczej nie było. Ot, przyjmowali inni, to i oni, ale bez euforii.
Wróćmy jednak do nieszczęsnej szafy. Samo do niej wejście było dla nas zabawą, psikusem, ale już przebywanie we wnętrzu mebla w czasie, gdy ksiądz odprawiał swoje służbowe zajęcia, podczas których zawsze pytał o przyczynę naszej w domu nieobecności, sprawiało, że ten moment mroził nam krew w żyłach i zapierał oddech. Oddech zresztą trzeba było w sobie zapierać, choćby po to, by nie być w swoim mniemaniu oczywiście - słyszalnym. Pamiętam, że przez szparę pomiędzy ruchomymi drzwiami szafy widać było jedynie dolną część nogawek oraz buty księdza. Buty czyste, zadbane, poprawne. Buty, które przyszły w imieniu Pana Boga i przeciwko którym, ośmieliliśmy się we wnętrzu szafy bezczelnie ukrywać. Buty, które znały swój "kapłański" etos.
To było niemal jak świętokradztwo, jak prztyczek dany w nos samemu Panu Bogu. Sądziliśmy, że wszak On, tam na górze, z góry, z boku i z każdej strony w szafie, tkwił pomiędzy starymi zawiasami, ocierał się o nas, patrzył nam w oczy, słuchał przyspieszonych łomotów serc, widział grzech naszej udawanej nieobecności, który musiał być ostatecznie wpisany do Jego Niebieskiego Dzienniczka, który zaraz po Apokalipsie, tzn. po rozdaniu świadectw i zakończenia roku szkolnego, odczytanym będzie przez księdza w obecności rodziców.
Poza tym ksiądz, wierzyliśmy w to wtedy, jako osoba ze Strefami Niebieskimi zaznajomiona, kontakt w ten czy w inny sposób z Bogiem mieć musiał i kwestią czasu było jedynie, by nasz parafialny duchowny dowiedział się o naszych przeciwko niemu, więc także przeciw niebu "szafowych" oszustwach.
Pewnie, dlatego właśnie czułem się szczególnie winny przed obliczem każdego napotkanego na ulicy księdza i z tego to powodu w moim pozdrowieniu "niech będzie pochwalony" czaiło się zażenowanie i lęk przed konsekwencjami moich i młodszego brata oszustw.
Bo ksiądz, jak wmówiono mi, to taki człowiek, w sposób szczególnie dobry i szczególnie mądry. Człowiek namaszczony litością i mądrością. Człowiek bez skazy. Bardziej ludzki od innych ludzi. Ale to właśnie najbardziej, ten brak skazy, czynił go bytem, nam zwyczajnym śmiertelnikom, niedostępnym, nierealnym nawet.
Wczoraj przechodziłem w pobliżu Konkatedry Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Kołobrzegu. Na chodniku w bezpośredniej odległości wejścia do katedry leżał człowiek. Być może chory albo pijany. Leżał, choć pewnie wolałby siedzieć lub stać, a jeżeli już leżeć to na kanapie, a choćby na ławce na pobliskim skwerku. Człowiek ów głowę miał ubabraną zastarzałym wapnem. Z nogi zsunął mu się but, który, stary i rozdeptany, tkwił pod ścianą o metr od jego nienaturalnie wygiętej nogi. Gdy byłem niedaleko od leżącego, mijał go właśnie ksiądz spieszący do katedry. Duży, zdrowy, młody człowiek w służbowym uniformie. Krok miał pewny, ruchy rześkie, suknię wyprasowaną, but wypucowany i lśniący jak psu d.. na przednówku. Drugi zresztą także. Zwróciłem uwagę na te buty, gdyż były one szczególne, nad wyraz czyste, nad potrzebę wypastowane, nad zakurzenie miejskie w czystości swojej czarnej triumfujące..
Buty godne najwyższego zaufania.
I nagle buty owe napotkały na swej cnotliwej drodze zdezelowany but leżącego chorego lub pijanego człowieka. Widziałem jak lewy, mijając oderwany od ciała but spoczywającego na chodniku, zadrżał, wstrzymał na moment nogę, a później i całą resztę duchownego, wspiął się na zawarte w sobie palce i - po chwili wahania - bokiem, ostrożnie, z lekkim (zaryzykuję to stwierdzenie) obrzydzeniem, odsunął brudny, rozdeptany trzewik od reszty sukienki duchownej. Ruch powtórzył się raz jeszcze, aż osierocony trzewik znalazł się w pobliżu swojej leżącej na chodniku bezwładnej stopy.
Miłosierdziu stało się zadość.
But księdza powrócił w rejon bliźniaczej nogi zakrytej kapłańską sukienką, zjednoczony w zaszczytnym trudzie dostarczenia duchownego wsparcia, zanurzył się w dostojną symetrię płynnego nóg w dostojeństwie przestępowania.
Wtedy mnie olśniło. To były buty, przed którymi wraz z bratem intuicyjnie chowałem się do szafy.
I zrozumiałem coś, co powinienem był już dawno zrozumieć.
Miłosierdzie i litość chadzają w lśniących trzewikach.
Aniołom na pohybel, diabłom na uciechę.
Ot, co..
|