Część 24

Motto: Jeszcze nie widziałem, żeby mężczyzna nie poparł drugiego mężczyzny, byleby to, co chcą zrobić, było dosyć idiotyczne. (Faulkner)

   Czy ta historia mogła być prawdziwą? Przeczytaj..

    Moja "koleżanka żona" posiada kota, rasy kot dachowiec, rasy kociej z łatką na buźce, rasy ze schroniska, rasy mały kociak. Guzik by mnie to obchodziło gdyby nie fakt, że jest mały, że chodzi to to bez przerwy za mną i trzeszczy - a to na ręce, a to jeść, a to trzeszczy dla samej zasady, zupełnie jak jego pani. Generalnie pogłaskać mogę, kopnąć jakąś rzecz, która leży na podłodze, żeby kot za nią pobiegał także, niech chowa się zdrowo do czasu, aż zapomnę zamknąć pokój i zajmie się nim mój pies. A reszta to nie mój interes. Ale do czasu. Staje się to moim problemem, gdy moja "koleżanka małżonka" udaje się w celach merkantylnych gdzieś tam, na ileś tam. No i "chwatit". Ale wtedy spada na mnie karmienie i sprzątanie po tym małym stworze. Ale, czego to się nie robi dla świętego spokoju uzależnianego od domowego werbalizmu. Jako, że zawsze większości poleceń z lekko olewam, to robię to wszystko w dosłownie w ostatniej chwili, tuż przed powrotem małżonki, co zawsze po kilka razy dzwoni ze swojego nowiutkiego smartfona, marki nie wspomnę, co mnie wścieka. Testuje moją cierpliwość czy telefon, do cholery??.
Sprzątanie nie przysparza mi wiele problemów. Kot jest od niedawna i od niedawna jest wprowadzony nowy zwyczaj - niezamykania łazienki, gdy w niej znajduje się urządzenie zwane potocznie kuwetą, do której kot robi to samo, co ja w toalecie, czyli dostojnie wchodzi i może spokojnie pomyśleć. Mnie jednak uczono całe życie zamykać te cholerne drzwi do łazienki za sobą, więc stale mi żona wrzeszczy, że kot tam nie może wejść i "myśleć". No, jasna cholera - ja jestem starszy od niego i się nie nauczę bezproduktywnego pozostawiania otwartych drzwi, poza tym mieszkam tu dłużej niż ten mały dachowiec, sam mieszkanie wynajmowałem, moje drzwi, mój kibel, mój osobisty zapaszek łazienkowy, wypieprzać mi więc. 
I postawiłem na swoim. Od jakiegoś czasu kot chodzi do toalety razem ze mną. Jak nie ma małżonki, to musi zazwyczaj czyhać na mnie albo miauczeć coby przypomnieć, że trzeba mu łazienkę otworzyć, bo jak jest żona, to ona ma już w blond główce i w biosie zaprogramowane - ja wychodzę i zamykam, ona idzie i otwiera, żeby kot mógł wejść - taka technika po prostu. Kot wypina się czasem na mnie i wykoncypował sobie skoki na klamkę. Ale ma jeszcze zbyt małą wyporność i zwisa na niej bezradnie. Jak moja "ona" będzie nadal go tak karmić - to w szybkim tempie będzie za każdym razem klamkę upierdzielał - a wtedy wiadomo - pies.
Więc dobrze - uporządkujmy: ona - na dalekosiężne zakupy, ja - na uwolniony (wreszcie) spacer. Później wracam do domu, kot przy drzwiach od łazienki drze się, jakby go ze skóry łupiono. Bo kiedy wychodziłem to zamknąłem drzwi łazienki za sobą. O'key kotku, mnie się też chce. Idziemy zespołowo razem - ja toaleta, okienko uchylam, papierosik, (bo ona będzie za cztery godziny - więc spokojnie wywietrzę) kotek swoje w kuwetę, a ja przez okienko wyglądam - wiosna panie sierżancie - i jest cudownie. Kotek wskakuje najpierw na kaloryfer, za chwilę na parapet i patrzymy "oba zwei" przez owo okno. No, wprost sielanka. Kot skończył dawno, ja teraz, pet do muszli, spuszczam wodę, a ten mały skurwiel, jak nie śmignie i srrrruu za tym petem do kibla.
Zakręciło nim dwa razy i kota "niet". Nawet nie zdążył kocia jego mać miauknąć. No, ja pierdzielę. No, przecież to niemożliwe. Przecież nawet taki mały knot - kot jest kurka wodna za duży żeby przejść przez syfon. 
Słucham przerażony - słyszę cholera, no, toż to nie mogło mi się tylko zdawać - coś ciężkiego poszło w pion. O kurwa, wszyscy święci w trójcy jedynej (hmm.. nawet jak na Boga, to genialne) ukazali mi się przed oczami. Kot w mordę, popłynął wprost w odmęty prawego dopływu królowej polskich rzek. Biegną na dół do piwnicy, choć może powinienem od razu do schroniska, zanim wróci moja "ona" - nie ma wafla, znajdę przecież jakiegoś małego białego futrzaka z białą łatką na mordce. Nie ma jej kilka godzin, kot ze schroniska, więc może się nie połapie.
Ale nic, najpierw do piwnicy - zbiegam po schodach, słucham - coś drapie w rurze, pion, kawałek poskręcanej rury - miauczy - jest cholernik, żyje i nie poleciał do sieci miejskiej. Nawe, jak teraz zdechnie to nic, przynajmniej będę miał jego truchło i powiem, że kojfnął z przyczyn "przejedzeniowych", albo tylko lekko nienaturalnych, bo przecież mi baba nie uwierzy za cholerę jasną, że owszem, że kot sam wpadł do kibla. 
Ale na razie drapie i żyje. Znalazłem taki wziernik, gdzie można zaglądać do tej rury, no to wołam - kici, kici! 
Ni cholery, nie przyjdzie, wołam, wołam, a ten futrzak zamiast przyjść do mnie, to w mordę jeża, chce iść tam skąd spadł, czyli do góry w pion. Ja go wołam, a on do góry drapie. Co udrapie kilkanaście centymetrów, to zjazd w dół. No, popieprzyło i mnie, że tu stoję i tego durnego kota. I tak przez pół godziny. Prosiłem, wołałem, zaklinałem, prezentowałem smętne obrazy mojej śmierci, po powrocie szanownej małżonki do domu, błagałem, groziłem, wabiłem żarciem i ni cholery.
Uparł się głąb zafajdany i nic - tylko rurą do góry "abarotno" do kibla. Za daleko, żeby włożyć rękę, grabie, szczotkę czy cokolwiek innego. Jedyna metoda - fight fire with fire - ogień zwalczaj ogniem. Zatkałem tedy rurę przy wzierniku deszczułkami, których będę używał na podpałkę w kominku, (którego jeszcze nie mam, ale będę miał, kiedy zmienię swoją rzeczywistość, coby kot nie popłynął już nigdzie dalej i z buta w górę do kibla - zawór i woda w dół - bombs gone. I bieg do piwnicy. Po drodze słyszę jak się przewala woda po rurach - podziałało. Wbiegam do piwnicy i kurka wodna - koniec świata. Nie ma moich deszczułek - no, może jest jedna, a cała prowizoryczna tama poszła w ch. i kota też nie słychać.
Ja pierdzielę. Jasny gwint - gdzie ta rura teraz idzie - coś mi zaświtało w mózgoczaszce, że kanalizacja w ulicy, a dom od ulicy ze 30 metrów - może nie wszystko stracone i gdzieś się futrzak zatrzymał po drodze. Biegnę na ulicę, jest studzienka - mam nadzieję, że to od mojego domu. Uuuch..ni cholery klapy nie podniosę. Ciężka jak niemiecki dowcip i nie ma za co złapać. Biegiem powrót do domu i łapię za pogrzebacz od kominka, (kominka jak się rzekło wcześniej osobiście nie posiadam, ale pogrzebacz osobisty obecny), tym może uda się ten złom podważyć. Ni cholery - najpierw zgiąłem, potem złamałem żelastwo. 
Myślę, co robić. Sąsiad swoim autem stoi przy chodniku, ma pas do holowania, może uda się to cholerstwo szarpnąć. Hak, pas, wsteczny - poszło z hukiem, aż się zakurzyło. Po jakiego grzyba takie klapy ciężkie robią? Smród jak w komunistycznym dobrobycie, ale bohatersko złażę w kanał - ciemno jak u murzyna pod flanelową koszulą. Rura jest, wygląda, że idzie od mojego domu. Latarka. Cholera, mam w swoim aucie, niezbyt sprawna, ale może na ten raz wystarczy. Włażę po raz drugi - smród mnie już nie zabija - już przywykłem. Zaglądam i jest ta morda kochana, ślipka mu się tylko świecą i po kociemu się skarży. I znów ta sama bajka. Kici, kici, kici, a ten mały skurczybyk spierdziela w drugą stronę.
No, ja go w końcu zabiję. Szlag mnie tu zaraz trafi. Długo tu nie wysiedzę, jest mokro, śmierdzi straszno, a na dodatek ktoś mi zaraz tę pokrywę na odważny i nieodmiennie durny łeb zwali. A wtedy moje wszystkie problemy skończą się definitywnie, polityczne, rodzinnie, społecznie i ostatecznie. Nie chcesz po dobroci, to będzie po złości. Do domu, po folię malarską. Wyłożyłem dno studzienki tak, aby mi nie wpadł głębiej. Zużyłem wszystkie taśmy samoprzylepne i plastry, żeby tylko nie wpadł do głównej nitki kanalizacyjnej. Co chwilę zaglądam do rury, ale słyszę tylko miauczenie i nic, coby kota obrazowało.
Poszedł gdzieś w cholerę. Jeszcze tylko trójkąt odblaskowy 20 metrów przez włazem stawiam, coby nikt się w tę otwartą studzienkę nie wpierdzielił. Bo na ulicy coś ciemnawo się zrobiło. Sąsiad, durak cerkiewny - widziałem gnojka jak podglądał przez okno, kiedy próbowałem pogrzebaczem podnieść właz - nie przyszedł pomóc, a teraz złamas stoi i "ciekawsko" się dopytuje. Jestem wściekły. Co mam mu kurwa powiedzieć? Że przepycham kotem kanalizację? Idźżesz ty w diabły, pacanie. Powiedziałem mu w końcu, żeby poszedł do domu i pozatykał sobie te wszystkie otwory, bo na początku osiedla była awaria i wszystkie ścieki wracając wybijają szambo w mieszkaniach. A w wełniaka jakby grom walnął, zesztywniał, oczy dęba fiknęły, wrzasnął i zaszarżował, jak tatarski bachmat przed klaczą miernego chowu. 
Za chwilę przed swoją willą siłuje się z pokrywą włazu. Aż mu kaprawe oczęta z orbit wyłażą. Niech ma za swoje. Wracając do kota rasy "mały łaciaty dachowiec" - zasiedział się w kanale i nie chce mu się wyjść.
Mam wszystko gotowe, więc do domu, jedna wanna, druga wanna, koreczek i napuszczam wodę. Papierosik, małe z nerwów kibelkowe posiedzonko i za chwilę znów czekam pod studzienką. Bo nuż mu się zmieni i wyjdzie dobrowolnie. Kurczę, drugi sąsiad przyszedł - po pięciu minutach następny, odmykają włazy, teoria samospełniającej się przepowiedni działa. Ludzie to są jednak barany. Idę do domu, obie wanny pełne wody, oooognia - spuszczam wodę z wanien i dokładam dwa spusty z dwóch spłuczek w domu. Nie ma bata, to go musi wygnać albo utopić. Biegnę na ulicę, woda wali na podkład z folii aż huczy, a tego włochatego skurwiela dalej nie wyrzuciło z kąpielą. "Job twaju mać", urwało się wszystko w cholerę i popłynęło, bo ileż folia może utrzymać takiej wody. Brezent, taśmy, plastry, sznurki - w diabły poszło - no, jak się to gdzieś przytka, to dopiero będę miał przechlapane. Z kopyta znowu do domu po drugi pogrzebacz, bo trzeba jakoś zamknąć ten pieprzony właz. Wchodzę - a ten skurwiel, maszkara jedna - kot, mała menda, tarza się w sypialni na łóżku "koleżanki zaślubionej". Cała pościel upierdzielona szlamem i g... No, ja zeświruję i to natychmiastycznie, a żona mnie zamorduje, albo, co gorsza - zaordynuje pranie pościeli w moim wykonaniu. Jak on mógł tak się zemścić na mnie? Jak on w mordę wyszedł i którędy? Ano pewnie wziernikiem w piwnicy - bo tak " zgłupłem", że zapomniałem i zostawiłem go otwarty. Znaczy - wziernik, a nie kota. Ja stoję oniemiały, ślepiom osobistym nie wierzę, a ten gnojek tarza się z radości w pościeli. Zatłukę małe ścierwo. Przerobię na mysi pasztet. A ta pokraka jeszcze radośnie mrucząc włazi na mnie. Kurka wodna. Nic mu nie jest, tylko lekko kuleje. I jak takiego cwaniaka nie pokochać? 
STRATY - zalane łazienki, w obu przelała się woda z wanien, zafajdana piwnica, bo jak się rzekło - zostawiłem wziernik otwarty i duża część wody rozlała się po piwnicznym korytarzu tudzież piwnicy. 
Pościel w sypialni do prania (oby tylko nie w moim wykonaniu), brezent z reklamą firmy - poszedł w siną dal, latarka - konieczność nowego zakupu, a pogrzebacz do zsypu.
Afera na ulicy jak cholera.
Obowiązkowo będzie kolejna w domu. Też jak cholera, albo i gorzej.
Ech, kocham cię Życie.. Napiję się wina!. Co mi tam.
Ot, co.