Część 23

Motto: Gdy daję biednym chleb, nazywają mnie świętym. Gdy pytam, dlaczego biedni nie mają chleba, nazywają mnie komunistą" (Helder Camara, abp prorok teologii wyzwolenia, lata 60)

   Przeżyłem już sporo lat. W czasie mojej adolescencji już wtedy zacząłem zastanawiać się nad tym, w co wierzę i nie wierzę. Chciałbym się tu podzielić moimi spostrzeżeniami i w miarę krótko opisać wewnętrzną przemianę, jaka zaszła we mnie, czyli opisać przemianę duchową. Od urodzenia byłem chrześcijaninem wyznania rzymsko-katolickiego, co ode mnie nie zależało i było afiliacją z oczywistych względów. Później wychowała mnie rodzina i w zasadzie otoczenie, w którym dorastałem. Zawsze dość mocno przejmowałem się morałami i zasadami zachowań prezentowanymi i nakazywanymi przez Kościół i starałem się ich przestrzegać. Zawsze też myślałem, że właśnie to sprawiło, że jestem w miarę skromnym i jako tako ułożonym młodzieńcem. Przesiąknięty ideą Bożego Życia tak dotrwałem do czasów, aż zaczęły się studia, okres, kiedy człowiek zaczyna żyć naprawdę i poznawać prawdę o Życiu, no i analizować rzeczywistość. Od lat dziecięcych wierzyłem w to, co głosił Kościół i tego w zasadzie nie podważałem. Mimo poniższych sugestii, dalej uczciwie twierdzę, iż Kościół słusznie nakazuje przestrzeganie Mojżeszowych przykazań. Co nie przeszkadzało papieżowi Piusowi XII (kardynał Eugenio Pacelli, w dniu swoich 63 urodzin, został wybrany na papieża) błogosławić hordy hitlerowskich morderców prących na Moskwę. Nigdy jednak nie zaprotestował ostro przeciwko okrucieństwu hitlerowców i represji wobec Żydów, za co był krytykowany.
***
Wszystko zaczęło się trzydzieści lat temu, "kiedy jękły głuche kamienie. Ideał sięgnął bruku.(Norwid)". Wtedy to poważnie zacząłem się zastanawiać nad sensem swojego istnienia. Doprowadziłem się wtedy do permanentnej depresji, (która trwa niestety do dzisiaj) i braku motywacji robienia czegokolwiek sensownego. Odnosiłem wrażenie, że dopóki tego nie zrozumiem, nie będę w stanie normalnie funkcjonować.
Poszukiwania zacząłem oczywiście od tego, w co wierzyłem - Kościół, Jezusa, Boga, Pismo Święte. Potem żałowałem, że się za to zabrałem, bo to tylko pogorszyło sprawę. Ale było już za późno. Po kilku latach rozmyślań - w wolnych chwilach - nad własną wiarą, wreszcie zrozumiałem, jak wielu ludzi w wielu religiach nawet nie zdaje sobie sprawy tego, w co wierzy. Wychowany w katolicki sposób, za oczywiste uznawałem istnienie Boga, naukę o Jezusie, itd. Po przestudiowaniu sporej ilości książek na powyższy temat, doszedłem do wniosku a posteriori, iż jestem skończonym durniem! Że wierzę w coś, co jest równoznaczne z opowieścią o dobrym Rumcajsie. Dochodziłem do tego przez 18 lat równocześnie poznając prawdę o sobie, o życiu, które w końcu programowałem sam, bez opieki rodziców, mając czas na poznawanie jego prawdziwości. Cały błąd wiary, którą wyznawałem polegał na tym, że w zasadzie ona niczego nie tłumaczyła, a jedynie nakazywała ślepo wierzyć, o nic nie pytać. Okazuje się, że nic, w co wierzę nie jest pewne, nawet w 80%. To, że Jezus był synem bożym a Maryja dziewicą, itd. - zapożyczono od starożytnych Orfistów. Wiele zasad lansowanych przez Kościół nie było nawet tworzonych na podstawie nauk Jezusa, a były jedynie amalgamatem spreparowanym wymysłów autorów Biblii, bądź zapożyczeniami od innych starożytnych religii, które każdy satrapa wraz ze swoimi kapłanami tworzył dla sprawowania lepszej kontroli nad poddanymi. Były po prostu apokryfami. Bardzo rzadko zdarzało się w historii Kościoła, iż przyznawał się do win popełnionych. Znany współcześnie nieliczny wyjątek stanowi wizyta papieża Franciszka w Boliwii w lipcu 2015 roku. Papież przeprosił rdzennych mieszkańców za grzechy Kościoła: "W imię Boga popełniono wiele poważnych grzechów przeciwko rdzennym mieszkańcom Ameryki. Pokornie proszę o przebaczenie." Skruchę opatrzył jednak klauzulą: "tam, gdzie był grzech, gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska poprzez tych ludzi, którzy bronili sprawiedliwości ludów pierwotnych".
I dalsza hipokryzja: "Pomimo licznych, udokumentowanych zarzutów wobec franciszkańskiego misjonarza i systemu, misjonarz Junípero Serrę (1713-1784 przedstawiany był, jako sprawiedliwy obrońca Indian, a tezę o jego dobroczynnej działalności sformułowano na podstawie zeznań komisji historycznej. Zeznania te okazały się bezczelnym kłamstwem.
***
Stary Testament, który zawsze traktowałem, jako ciekawą, aczkolwiek nieprawdopodobną opowieść, wygląda jak nakaz Boga-satrapy, a nie Boga- dobrotliwego. Poza tym jest tam mnóstwo miejsc, w których występuje liczna niezgodność faktów i tu rzekłbym, że więcej mają wyobraźni ludzie, którzy tworzą filmy science fiction od tych, którzy pisali Stary Testament. Nie chcę się nad tym dogłębnie rozwodzić, powiem tylko tyle, że wystarczy miesiąc czasu, jak się wie, gdzie szukać odpowiedzi na pytania, by wiarę w jakiegokolwiek boga szlak trafił. Rzeczą, która mnie bardzo irytuje w katolicyzmie jest mianowicie to, że katolicy traktują życie jak jakiś stan przejściowy, w którym trzeba koniecznie cierpieć, aby osiągnąć obiecywane bez pokrycia szczęście graniczące z hedonizmem - taką katolicką Nirwanę. Denerwuje mnie także lasowana w ukryciu przez Kościół teoria wartości - w oparciu o moralność ustalającą hierarchiczny układ wartości, choć się do tego nie przyznaje. Moim zdaniem wynika to tylko z tego, iż wszyscy kreatorzy religii wyobrażają sobie, iż przeciętny zjadacz chleba jest zbyt tępy, by samemu osiągnąć wypracowane przez siebie szczęście - tu i teraz.
Sam skłoniłem się do tego typu przemyśleń, w momencie, gdy zorientowałem się, że marnuję sobie życie wierząc w sterowane dyrdymały. Aby jednakowoż czuć się uczciwym w dociekaniach, rozciągnąłem poszukiwania na religioznawstwo, filozofię, łącząc to z psychologią. Minął ponad rok czasu poszukiwań, a ja przestałem wierzyć w jakąkolwiek religię świata. Jestem dalej chrześcijaninem i hipokrytą, to prawda. Ale tylko ze względu na tradycję, co z mojej strony przyznaję - jest mało uczciwe w stosunku do wierzących. Tak jak przynależenie do jakiejś organizacji społecznej bez przekonania, nie popierając jej idei. Nie powiedziałem rodzinie, co sądzę na temat tego w co wierzą, bo ja wierzę tylko w Rozum. Jest to tylko moje zdanie i nie zamierzam nikogo do niego przekonywać, bo jestem asertywnym.
***
Wszystko zaczęło się od tego, iż spostrzegłem, że im częściej przestrzegam zasad moralnych, które miałem wpojone, tym bardziej krzywdzę ludzi i siebie, nie zdając sobie z tego nawet sprawy. Ale prapoczątkiem umierania we mnie wiary, była śmierć pięciomiesięcznego syna na moich rękach i to pomimo próśb i szczerych modłów o jego Życie. Ten "litościwy" Bóg dał mu tylko 5 godzin życia, nim syn skonał. No.. Przyjaciółmi z jakimkolwiek Bogiem, to my już nie będziemy! I ta cholerna beznamiętna i sucha informacja lekarza - "on nie żyje", którą ciągle słyszę w dniach depresji.
Zobaczyłem nieco później, iż mimo moich resztek wiary w Boga, przestałem przez to kochać ludzi. W momencie jak zraniłem nieumyślnie i boleśnie moją Mamę, stwierdziłem, że coś jest ze mną nie tak. Kościół powiedziałby - to sprawdzian twojej wiary, musisz wytrwać. Nigdy nie brakowało mi odwagi, postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Było to cholernie trudne. Wyzbycie się wiary we wszystko, w co wierzyłem, walka z własnym sumieniem - to było straszne. Tu spostrzegłem jak wielką ma siłę sumienie i jaką niebezpieczną bronią jest w rękach podłych ludzi, złej władzy, permanentnej inwigilacji. To było najtrudniejsze, co mnie w życiu spotkało - znienawidzić wiarę i apriotycznych ludzi. Poczułem się bardzo osamotniony. Nie miałem, na kogo zwalić winy za wszystko, co mnie spotykało, nie miałem też, kogo prosić o pomoc. Wyczyściłem "dokumentnie" swój umysł z wszelkich złudzeń i nadziei.
Dopiero po dobrowolnym zgłoszeniu się do wojskowej służby czynnej, sumienie przestało trochę dręczyć. Tam zrozumiałem, że wszystko, co damy sobie indoktrynacją wpoić, jest jak narkotyk, bardzo trudno się tego pozbyć.
Mnie się poprzez ciężką w wojsku służbę, szczególnie w okresie unitarnym, udało. Zrobiłem to, co Kościół uważa za złe, czyli zupełnie przestałem słuchać "ich Boga", a zacząłem słuchać tego, co we mnie.
Zrozumiałem, że tak naprawdę, gdyby pominąć wszystkie bajki wymyślone o Bogu, dające pocieszenie straszonym ludzkim, enigmatyczne zapewnianie o wiecznym w nagrodę pobycie w Raju, to tak naprawdę nie ma niczego istotnego z wyjątkiem Nicości i Czasu. Może na tym właśnie polega równość każdego człowieka, skoro każdy jest częścią Nicości przebywając w tym samym Czasie, i nikt w tym nie jest ani lepszy ani gorszy. Jezus był zwykłym człowiekiem, który to po prostu rozumiał. Tyle tylko, że swoim wełniakom nie mógł tego oznajmić. Oni nie zrozumieliby przesłania, a potrzebowali w swojej biedzie Mesjasza. I on o tym także wiedział. Wszelka wiara rozgranicza zło od dobra. I to głosił Jezus. Ale tak naprawdę tego rozgraniczenia nie ma - wszystko ma w sobie potencjał dobra i zła. Według takiego rozumowania Bóg tak samo nie byłby ani dobry ani zły. O po prostu trwa w mózgach wierzących w enigmatycznych trzech osobach i w "jam jest ten, który jest!"....Hmmm nawet jak na Boga, to genialne samozaprzeczenie! I masy to połknęły, bo wszystko, co niezrozumiałe musi być boskie. Proste?
***
Wszystkie zasady, cały sens istnienia, całe zrozumienie jest w nas samych, wszystko, czego nam potrzeba, cała prawda o życiu, jest w nas i nami kieruje czy to sumieniem, czy to intuicją, czy to uczynkami. Tyle, że to wszystko od urodzenia jest zniekształcane przez działającą indoktrynację otoczenia, że potem człowiek już nie wie, po co żyje i dlaczego jest nieszczęśliwy. Co bystrzejsi zadają dziesiątki pytań o sens własnej apriorycznej egzystencji. I większość szuka odpowiedzi w księgach, słowach, logicznym myśleniu, która pochodzi skąd? Od najmądrzejszych z ludzi. Trzeba spojrzeć w siebie, a nie szukać odpowiedzi w bajkach. Odrzucając wszelkie narzucone ograniczenia, zaczyna się dostrzegać prawdę o Życiu. Ale trzeba się najpierw zabrać za usuwanie z własnego rozumu zatrutych zabobonnych ograniczeń. A to wymaga niestety czasu, poszukiwań, zrozumienia, nieszczęścia, wzięcia odpowiedzialności za siebie, przeciwstawienia się "mądrościom" ludzi, nawet tych najbliższych, jeżeli miewają miałkie umysły.
Pozostać samotną wyspą w swojej rzeczywistości, o której nikt nie wie. Jest tu na początkowo wielki ból i cierpienie!
Po pewnym czasie przychodzi jednak ekstaza zrozumienia i poczucie totalnej nieskrępowanej wolność, oraz samoświadomość tego, co "dobre" a co "złe". Przychodzi umiejętność, jeżeli już nie konieczność samorealizacji i spełniania się! To wszystko, czego żadna religia dać nie może... Pamiętaj Czytelniku - tylko czysty i otwarty umysł jest Prawdą.
Tak więc: "Le bon sens a de l'avenir", które w dosłownym tłumaczeniu oznacza - Zdrowy rozsądek ma przyszłość..
Tylko dziecko cieszy się życiem i czuje się uszczęśliwione ze wszystkiego, co go otacza i nie szuka odpowiedzi na temat sensu swego istnienia. Staje się dopiero znerwicowaną jednostką, niezdolną do twórczego spełnienia się w momencie, kiedy otoczenie zaczyna tej jednostce indoktrynacją wpajać "odwieczne prawdy".
Jeżeli chcesz coś zmienić, spowodować, by twoje życie w jakimś obszarze stawało się inne, to irytacja jest najlepszym ze starterów. Emocje związane z tym, że czegoś nie potrafisz, że ciebie odrzucano, że inni potrafią więcej, a ty nie, to świetny i chyba najbardziej polecany element do dokonywania świadomych zmian. Praktycznie, kolokwialnie rzecz traktując - jak się nie zdenerwujesz, to się nie zmienisz. Istnieją też inne - bardzo wyrozumowane, przemyślane decyzje w sprawie dotychczasowego życia czy nawyków. Dość często jednak bezemocjonalne deklaracje kończą się słomianym zapałem. Można też przejść traumę - zobaczyć umierające na raka dziecko, albo przez wyrzucanego bezpodstawnie z pracy kolegę, ojca trójki dzieci.
Jednak tej bolesnej motywacji do zmian na bazie własnego doświadczenia, szczerze nie polecam.
"W chwili dziejowej, gdy nic nie zależy od człowieka, wszystko zależy od człowieka" (Czesław Miłosz)

Nie wiem, czemu to mówią, że człowiek z wiekiem staje się mądrzejszy. Moim zdaniem staje się głupszy.
Ot, co.