Część 18

Motto: Rzeczywistość nie składa się z "rzeczy samych w sobie", lecz tylko z przedstawień.(Johann Gottlieb Fichte)

   Mój św. pamięci Szanowny Tato, był z zawodu hutnikiem (w hucie szkła oświetleniowego). W czasach swojej aktywności zawodowej, przed wyjściem do pracy zakładał czyściutką, wyprasowaną koszulę, krawat, garnitur i zależnie od pory roku, stosowne okrycie wierzchnie tzn. opcjonalnie kapelusz lub czapkę tzw. "leninówkę" . Co ciekawe, nie akceptował noszenia tzw. "bereciku z antenką" jaki nosili jego koledzy po fachu. Do solidnej skórzanej teczki z okuciami pakował starannie zawinięte kanapki i termos z herbatą, bowiem kawy z zasady nie pijał.
W swoim zakładzie z pietyzmem odwieszał garnitur do metalowej szafki, nakładał kombinezon roboczy, brał torbę z narzędziami i maszerował dostojnie do swoich zajęć.
Był bardzo zdyscyplinowanym i cenionym przez przełożonych pracownikiem.
Po sześciu obowiązkowych godzinach pracy, przebierał się "abarotno" w garnitur, w którym przyjechał do pracy.
Następnie wsiadał w komunikację miejską i wracał do domu, wstępując ewentualnie na "jedno piwko" do pobliskiej mordowni pod szyldem GS-u ( młodsi nie pamiętają Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska" i jej punktów gastronomiczno-wyskokowych), później do sklepu i kiosku po papierosy pt. "Sport".
W domu, gdy nie miał akurat nic dodo zrobienia, co było rzadkością i graniczyło z cudem, uwielbiał do wieczora paradować w swym "miejsko - wyjściowym uniformie". Ten pieczołowicie kultywowany latami przez Tatę rytuał "odzieżowy" był powodem karczemnych sprzeczek na początku mego małżeństwa.
Pracowałem w tym czasie jako st.marynarz w "Polskiej Żegludze Bałtyckiej".( Polska Żegluga Bałtycka (oficjalny skrót PŻB, inna nazwa Polferries) Było lato, jeździłem więc do portu zatłoczonymi miejskimi autobusami, ubrany w krótkie spodenki bawełniane, koszulkę w kratkę z parcianą czarną torbą na ramieniu. W pracy trzymałem w szafie mundur marynarza w postaci czarnych spodni, białej koszuli z pagonami st. marynarza z czarnym krawatem, w które obligowany sztywnymi przepisami obowiązujące przy obsłudze pasażerów, niechętnie się przebierałem. Mojej pyskatej jak cholera żonie, w głowie nie mogło się pomieścić, że pracując na takim stanowisku na statku, ubieram się do pracy jak to określala - "żulik spod budki z piwem". Starała się to nawet mi wyperswadować, szykując co rano wyprasowaną koszulę i spodnie, które uporczywie ignorowałem.
Biorąc pod uwagę fakt, że w tamtych czasach (lata 1984 - 1992),koszula z krawatem była akcentem wyróżniającym tzw. "inteligenta pracującego", motywem potwierdzającym jego status pracownika umysłowego, mogę teraz z całym spokojem stwierdzić, iż żona z Tatą byli na równych biegunach kabotyństwa.
Tato swoim strojem maskował zawiedzione ambicje i nadzieje bycia kimś więcej niż robotnikiem, kanalizując marzenia o karierze polskiego Levi-Straussa z urzędniczą pracą biurową wysoko postawionego oficjalisty.
Preferowane przez niego sposoby ubierania, dawały mu ulotne i złudne poczucie, że w oczach obcych ludzi na ulicy, był kimś więcej niż w jego szarej siermiężnej rzeczywistości.
Obserwując dzisiejsze ulice w godzinach szczytu, już takiego wyraźnego podziału na "fizyczny - umysłowy" zauważyć się nie da.
Wraz z transformacją ustrojową zmieniły się też wyraźnie preferencje, marzenia i ambicje okazywane na zasadzie "jak mnie widzą, tak mnie piszą".
Nie określająca pozycji materialnej dychotomia "fizyczny - umysłowy" zastąpiła zależna od dochodów: "biedny - bogaty". Naszego statusu już nie podkreśla biała koszula i czarny krawat, lecz odpowiednio wysoka półka butiku z markową odzieżą i odpowiednio zasobny w gotówkę portfel.
Ta zmiana sygnałów wysyłanych za pomocą wyglądu zewnętrznego utrudniła chwilowo pracę całej sfery obsługi klienta. Dawniej "garniturowo - krawatowy" obywatel automatycznie tytułowany był per "Panie Dyrektorze, czy Panie Prezesie". Obecnie ocena marki i klasy gościa wymaga wyrobionego oka i przyswojenia pewnych, nazwijmy to - cwaniackich umiejętności. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że w odróżnieniu ode mnie większość społeczeństwa sztukę tę opanowała perfekcyjnie i rzekłbym błyskawicznie. Wszak przecież Polak, potrafi..
Ech, łza się nam starym kabotynom w oku kręci. Kiedyś tak niewiele było potrzeba, by choć na chwilkę poczuć się kimś innym, ważnym, a teraz trzeba się na to rzeczywiście solidnie napracować i wykosztować.
A jakiej wymowy nabrało w tym kontekście powiedzenie - "biedny, boś głupi, głupi boś biedny"?
A ja..no cóż ja..nie wiem, chyba jestem jednak głupi.
Ot, co...