Niedawno rozmawialiśmy o tym, że Miłość , jak większość rzeczy, można określić wzorem matematycznym. Nie wiem, czy intensywność miłości, ta najbardziej bezduszna z nauk - matematyka - potrafi wyliczyć albo tylko oszacować. Z całą pewnością chemia to potrafi. Oczywiście, chemia a raczej biochemia organizmu na wysokim szczeblu rozwoju ewolucyjnego. Innymi słowy, organizmów posiadających wmontowane w centralny układ nerwowy - tzw. Uczucie
Wyższego Rzędu. Co wcale nie oznacza, iż każdy osobnik gatunku Homo sapiens recens, zwany przeze mnie wełniakiem a wywodzący swój rodowód z jednej odnóg rzeki genów, mianowicie - Homo sapiens neanderthalensis, posiada takowy w stopniu minimum zadawalającym. Niestety, częstym zjawiskiem bywa fakt, iż co prawda wszyscy uczucie takowe, ako gatunek posiadają , ale lwia cześć ma go w stopniu ledwie embrionalnym. I rzecz, która mnie zawsze zadziwia.
Bowiem, często są to osobniki, które pomimo wykształconego umysłu, w tym ubrojone w wiedzę specjalistyczną, więcej niż na poziomie średniej krajowej (np.
lekarze, prawnicy, specjaliści określonych dziedzin nauki) tę część umysłu odpwowiedzialną za rozwój odczuć wyższego rzędu, (w oparciu o przeżycia drugiej
osoby, i umiejętność wywolywania u siebie pdobnych uczuć), mają ledwie oznakowaną. Natura potrafi płatać figle. Albo czasem czkawki dostaje i na świat
przychodzi taki embrion z zastopowanym prawem do rozwoju emocji wyższego rzędu.
Co to jest, o ctuodzi chodzi ? - a to już temat na kolejne pogaduchy. Powiem tyle tylko, że to "temat rzeka", wymagający osobnego opisu z dokładnością
niemniejszą niż "Rzeka Genów" Richarda Dawkinsa. W czasie kolejnego opuszczenia rodzimej czasoprzestrzrni z ważkiego powodu (a mianowicie z powodu
wyjazdu Jeanne do Warszawy), czyli chwilowego wyaleinowania siebie z rzeczywistosci, miałem czas zastanowić się nad powyższą kwestią. Nie..nie z nudów,
skądże znowu! I uchowaj mnie panie bozia od takowych podejrzeń! Chociaż przyznaję, miałem więcej czasu, bowiem w zaprogramowanych świadomie
odstepach czasu spoglądałem "tylko" na wyświetlacz telefonu w naiwnym oczekiwaniu na info, iż właśnie staję się niemożebnie bogaty, bom z jakiegoś dla mnie
enimatycznego powodu został kopniety w zadek przez Los, i w ramch rekompensaty wygrywam 50 tys złotych. Muszę tylko (lub aż) odeslac SMS-a zwrotnego z
potwierdzeniem zgody na przyjęcie tak wspaniałej wygranej. Koszt SMS-a zwrotnego.. tylko 20 złotch (słownie dwadzieściazłotych.) Wszkaże to żadne pieniądze
w stosunku do wygranej, sugerowano mi grzecznie aczkolwiek mało inteligentnie. Więc w przerwach owego zerkania na ówże wyświetlacz rzeczonego telefonu
(Sony Ericsson K750i, a co, a jak, kultowy) - zabrałem się za pracę myślową, zaprzęgając do niej oporne "grey matter", i to pomimo gwałtownego ich protestu.
Zaparły się cholery nic nie robić, bezczelnie leniuchować a argumentem koronnym było "Wielkie Czekanie", wiadomo już na co. Nie powiem....musiałem użyć
odpowiednio inteligentnych argumentów, aby wreszcie zabrały się do roboty. Ciekawskim na ucho powiem, iż argumenty a raczej jeden tylko, nie należał do
rzędu szczególnie inteligentnych, tudzież rzecz z lekka retuszując - do kulturalnych korespondujących z bon ton czy innym savoir-vivrem. Cóż to był za
argument? Eeeee..niechże pozostanie to moją słodką tajemnicą. Powiem tylko tyle, że w składnię argumentu wkomponowałem słowo, które po chwili delektując
się jego krystaliczną niemalże wyrazistością, skanalizowałem. Słowo ogólnie uznane za obraźliwie. Więc dla dobra opinii o moim dobrym wychowaniu, temat ów
drażliwy zakończę. No, dobrze...idźmy dalej - mianowicie do głównego wątku moich twórczych rozmyślań, w odcieniu kilkunastogodzinnego prawie
katastroficznego niedoboru endorfiny, spowodowanego wycieczką. Hmm..za moich siermiężnych czasów adolescencji, szczytem szczęścia było wyjście klasy do
miejscowego kina. A kiedy odbywało się to kosztem lekcji matematyki, i gdybyśmy wiedzieli co to takiego endorfina, to zapewne bylibyśmy w permanentnej
ekstazie w czasie projekcji filmu. Może i dlatego potem kłopoty matematyką na maturze wystąpiły? Oj..czyżby sztuka aż tak szkodziła?? Muszę w sposobnym
czasie, spokojnie to zagadnienie dogłębnie przemyśleć.
***
Więc, jak już powiedziałem, uczucie napędzane paliwem zwanym endorfiną, czyli tzw. odczuwanie "miłości", tą opisywaną przez romantyków (ja też nim
jestem od urodzenia a nawet wcześniej, bo skąd bym się wziął na tym świecie) można opisać wzorem matematycznym. I wcale to nie takie trudne. Dzisiaj sam
siebie zadziwiłem. Bowiem, zaledwie udało się zdać mi maturę z matematyki a tu proszę - wymyśliłem wzór godny samego Alberta Einsteina, mojego
największego autorytetu naukowego.
No, on także jako młodzianek szkolny, miewał kłopoty z matematyką. Ale chłopsko tak się zawziął ambitnie w nauce, że w końcu wymyślił ogólną teorię
względności. Oczywiście, owa teoria nie ma nic wspólnego z romantyzmem, grzecznie tu zapodaję. Może i dlatego w nagrodę, iż uznaję go za takowego
geniusza nauk matematyczno-fizycznych, czyli "bardzo ścisłych", pozwolił na chwilowe zbliżenie się, w ułamkowej części tylko ma się rozumieć, do jego
inteligencji. No, mieliśmy jeszcze jedną wpólną (choć nie w tym samym okresie czasu) cechę charakterologiczną - a mianowicie ADHD. Może to nic nie znaczy,
nie ma fundamentalego podłóża w kreowanniu nowych teorii, a może i ma? Więc na wszelki ten przydadek historyczny sygnalizuję ów temat. Nawiasem
mówiąc, że owe nauki należą do tzw. "bardzo ścisłych", przekonałem się na własnej skórze, kiedy to przygotowywałem się do matury. Uuuuuu.do dzisiaj
posiadam siniaki na mózgu.. A "przecież i wszakże" przeminęła z wiatrem (ale nie tym z filmu ze Scarlett O'Hara w roli głównej) kolejna epoka politycznie
poprawna i jedynie słuszna, w tym trzecia wojna, tym razem krajowa, od owych pamiętnych katuszy. To znaczy konkretyzując, bo coś tu się zakałapaćkałem -
chodzi o okres moich przygotowań do egzaminu maturalnego. Rzecz obrazowo i w sposób niemalże fotograficzny przedstawiłem owe pamiętne katusze, w
swojej powieści autobiograficznej, zatytułowanej nieco pompatycznie, ale za to a posteriori, bez zbędnej fabulacji, etc. - "Marcina Przypadki. Moje empiryczne
życiowe zakręty".
Tak więc - Miłość, to kwestia opanowania podstawowych działań matematycznych, czyli dodawania i odejmowania. Jeżeli bowiem dodać nieco do tego, co już
mamy a odjąć trochę od tego, czego pragniemy, to z całą pewnością można być szczęśliwym. Dodawanie nie jest na "szczęście" bolesne. To przychodzi nam bez
wysiłku od chwili zejścia z drzew. Któż nie chciałby, aby co miesiąc szef przyznawał mu premię a w każdy kwartał podwyżkę? Wiadomo, każdy. Ale to teoria,
bowiem praktyka mówi zupełnie coś innego. Po lawinie prezentów takowych przychodzi czas, kiedy kto mądry delikwent, posiadający bardziej rozwinięty
instynkt samozachowawczy, zaczyna zerkać na telefon z niepokojem, czy to aby nie z kadr firmy lub co gorsze .wezwane do gabinetu prezesa. Czym to grozi i
jakie konsekwencje tego? Domyślcie się potomkowie nasi kochani.
***
Problemem dla ludzkości od "zawsze" było i nadal jest odejmowanie. Myślę, że i daleka Przyszłość tego nie zmieni. I to jest istotna przeszkoda na drodze do
mozolnie budowanego szczęścia. Moglibyśmy a przynajmniej niektórzy z nas, pobawić się w altruizm, i nawet oddać trochę z tego, co już mamy, ale wyrzec się
tego, czego dopiero pragniemy, jest szalenie trudno a nawet powiem więcej, w skrajnym przypadkach, jest to niewyliczalne do wykonania. I to tak bardzo, że
nawet pan Albert złamałby długopis, na wyliczance, gdyby takowe w jego czasach konstruowano. Ale Życie, to szczególny scenarzysta, o nic nie pyta, pisząc
każdemu z nas naszą rolę wplatając swoja wolę. Tak więc, ci z nas, którzy parafią zrozumieć zasadę, a raczej regułę działania matematycznego oraz w wyniku
tegoż godzą się na pewne ustępstwa, czyli owe odejmowanie małej części z posiadanego - wychodzą zwycięsko w podsumowaniu. Wektorem wynikowym
będzie zawsze Szczęście. Większym czy mniejszym, ale jednak Szczęście. Jego jakość w stosunku do ciężaru gatunkowego (biologicznego, rzecz oczywista)
zależy już tylko od projekcji cech indywidualnych konkretnego osobnika, dwunożnego zresztą.
W tym i wełniaków. Demokratycznie, nieprawdaż?
Po tak przeprowadzonej analizie matematycznej, problem uznałem za rozwiązany. Odetchnąłem z ulgą i dobrze, że zapisałem wynik analizy od razu na
komputerze a ściślej w dokumencie na Googlu, bo za jasną cholerę drugi raz tego nie dałbym rady wymyśleć. W końcu szanuję tylko Eisteina, ale nim nie
jestem. A szkoda, miałbym przynajmniej na kartę doładowującą telefon komórkowy, bo teraz - szkoda gadać! I wcale nie chodzi tu o telefon z kadr, czy
wezwanie do gabinetu szefa, etc. No, ale będzie dobrze.
W końcu, po to w tempie expressowym wymysłem mój własny wzór matematyczny do kreowania Szczęścia. Jeszcze go nie nazwałem, bo jako rzecz niebanalna,
wymaga sumiennego i dogłębnego przemyślenia sprawy nazewnictwa adekwatnie "odpowiedzialnie odpowiedzialnego" w oparciu o aksjomat. Wszak chodzi o
Szczęścia a nie o żadne tam asocjacje myślowe. No, i co za tym idzie - wzięcie na siebie odpowiedzialności za cudzą katastrofę życiową, jeżeli spartoli coś jakiś
wełniak niedouczony. Więc wszystko musi być jasne i transparentne. Dlatego dla mniej kumatych i tych z poziomu embriona uczuciowego oraz tych z
uszkodzonym rozumieniem rachunku rózniczkowgo, w tym funkcji zmiennej rzeczywistej, zapodaję i á livre ouv ert, dokładną instrukcję, którą potrafi
zrozumieć nawet zapchlona i wiecznie iskająca się małpa.
1. Wystarczy upatrzonej kobiecie trzy razy powiedzieć, że jest ładna. Uwaga: Pamiętać tu należy, że nie ma brzydkich kobiet. Są tylko zaniedbane. W praktyce
nie ma więc obawy o podejrzenie poświadczania nieprawdy i pomówienia o banał.
2. Za pierwszym razem podziękuje - i jest to absolutne minimum, a więc w tym momencie coś odkrawamy z naszego kuponu Szczęścia..maleńki zawód, że
jeszcze nic.etc
3. Uwierzy za drugim, wiadomo dlaczego - więc w tym dokładnie momencie dodajemy zintensyfikowany katalizator uczucia. Zawsze jest nim pierścionek.
Kolczyków nie zalecam na tym etapie, bo może to być odebrane, jako zbytnio odważna aluzja. Uwaga! Pierścionek - broń panie bozia - nie nabywać z tombaku.
Wyciera się chińszczyzna, i nie błyszczy tak, jak nieudane późniejsze Życie. To pewnik naukowo udowodniony, laboratoryjnie sprawdzony i osobiście przez
autora potwierdzony, nie będący artefaktem. To znaczy - artefaktem jest pewnik a nie auutor ( Uwaga tyczy tylko czytelników po nauczaniu początkwym)
4. Wynagrodzi za trzecim - wiadomo czym, gamonie. No i gotowe. Tu zalecam: wszystkich bigotów batem a aksjologię miejcie w nosie.
Proste? Oczywiście. Nawet każdy kogut to rozumie. A ma wszakże tylko kurzy móżdżek. Spokojnie, wszystko się uda, bo próżność, to nasz największy grzech -
jak mawiał genialny Al Pacino w "Adwokacie diabła".
Więc tak trzymać - Stand by, jak mawiają dżemojady morskie. Radzę - zawsze i wszędzie, a dobrze będzie. Od jutra zaczynam starania o opatentowanie
mojego wzoru. Też będę bogaty jak pan Albert. Czy mądrzejszy? Chyba nie, jego nie przebiję, więc szkoda czasu. Lepiej oddać go spersonalizowanemu
Szczęściu, co to ma zielone oczy. Czasem szare.
***
A ty panie Albert, czuj się zwolnionym od wszelakich dywagacji, bo moim marketingiem przebiłem twoją "bardzo ścisłą" teorię. O czym świadczy zresztą nagłość
i zapotrzebowanie na częste korzystanie z owoców okazanego uczucia. No, owszem..zdarzają się nieudane rozwiązania. Ale takie jest Życie. Nie ja piszę
scenariusze. Stworzyłem tylko teorię w wersji beta, czyli wymagającą jeszcze w oparciu o empiryzm, solidnego dopracowania. I jak wiadomo wersje beta, nie
zawsze korespondują poprawnie z rzeczywistością. Exempli modo - kiedyś moja. Dla wątpiących w powyższe, dobra rada - pomyślcie racjonalnie, bo w Naturze
NIC nie dzieje się z przypadku.
Więc szukajcie usilnie swoich połówek jabłka, choćby tych z Raju. I nie grawitacja jest odpowiedzialna za to, że Ona i On lgną do siebie. To ostatni element
łamigłówki.
W ramach promocji, udzielany gratis!
Ot, co.
|