Część 13   (Obłęd)

Motto: "W chwili dziejowej, gdy nic nie zależy od człowieka, wszystko zależy od człowieka" (Czesław Miłosz)

   Był w moim życiu taki czas, kiedy pracowałem jako instruktor terapii zajęciowej w jednym z zamkniętych oddziałów szpitala dla ludzi psychicznie chorych w S. - maleńkiej miejscowości przeklętej przez Boga i ludzi.
Chciałem napisać książkę o ludziach przebywających w innym wymiaru Czasu, ludziach z rozszczepioną osobowością, ludziach roślinach, ludziach żyjących we własnym świecie pozorów, albo jak kto woli - innej rzeczywistości
Było to krótkie i bolesne doświadczenie życiowe, ale bardzo dla mnie ważne, bowiem wszczepiło we mnie kilka niezmiernie ważnych pytań, na które bardzo długo nie byłem w stanie znaleźć sensownej odpowiedzi. Nie oznacza to, że obecnie znam odpowiedzieć. No chyba, że kolejny raz przejdę na drugą stronę lustra. Rzecz w tym, iż owe powroty mają szczególnie przedziwną cechę - niewiele pamiętam z pobytu w drugim wymiarze Czasu.
Widywałem na tymże oddziale szpitala rzeczy przerażające, zobaczyłem, co uszkodzony mózg potrafi zrobić komuś, kto urodził się tzw. normalnym człowiekiem. Nie rozumiałem niczego, pomimo przeczytanych kilku tysięcy książek. Oczywiście - nie tylko w tymże temacie. Niewiele też rozumiałem z medycznego bełkotu personelu medycznego. Zresztą, prawda była brudna i brutalna. Bowiem, nikt z personelu nie rozdzierał szat z żalu, a bywały przypadki kompletnej znieczulicy, włącznie z (na szczęście rzadkimi) przypadkami kradzieży pieniędzy z maleńkich rent pacjentów. Nie wiem, może to rutyna prowadziła do zredukowania do minimum naturalnego odruchu współczucia, a może ukryte rysy indywidualnego charakteru pracowników oddziału psychiatrycznego. Nie raz i nie dwa, zadawałem sobie pytanie - kto tu jest bardziej chory?! Nienawidziłem tego, do dzisiaj nienawidzę i nie akceptuję sytuacji, kiedy to słabszym, bezbronnym ludziom, czy też zwierzętom świadomie wyrządza się krzywdę. Wtedy to, w takich sytuacjach diabeł przy mnie, to niewinny baranek. Być może dlatego, bo odzywa się we mnie na krótką chwilę rozszczepiona osobowość - ta, z drugiej strony lustra.
Obłęd, nie tylko filmowy, nie jest wybredny. Żywi się wszystkim, co straszne, dziwaczne, nieznane, niebezpieczne i chore. A jego największym przysmakiem jest strach. To szczególny stan umysłu człowieka, który jak soczewka kumuluje Zło, ogniskuje w sobie wszystkie negatywne emocje, uczucia i przeżycia. Homo Sapiens - niezrozumiale to - zawsze ciągnął w stronę mroku, nic więc dziwnego, że gdy tylko zaczął się organizować w społeczności, szaleństwo stało się jego nieodłączną, fascynującą, choć niebezpieczną towarzyszką, bo taka jego natura.
***
Nie ma reguły i nikt nie wie, co trzeba przeżyć, aby obłęd dopadł człowieka bez reszty.
Czy będę umiał o tym opowiedzieć? Modlę się wzorem starożytnych skrybów, chociaż nie bardzo potrafię, o sztukę wysławiania. O to, ażeby choćby zarys obrazu albo przekazu - wybrać, co komu odpowiada - był na tyle wierny, by nieco zobrazował moją subiektywnie pojmowaną prawdę. Zachowałem jeszcze resztki świadomej woli tudzież rozumu, jaki zesłała mi moja Nemezis. Tracąc je, postrzegałbym pauzowaniem siebie takiego, jakim w rzeczy samej zapewne jestem. Ale o tym później - wszak jestem tylko zerojedynkowym kaprysem Bytu Absolutnego, kroplą rosy w oceanie jego obłędu.
Może wybiórczo bywałbym Cezarem, Faustem, Hansem Memlingiem, a może nawet Martinem Heideggerem, kontemplującym wciąż i wciąż Sein und Zeit (Bycie i Czas).
Mierzę wysoko? Ależ, skądże znowu. No, to może - bezmyślnym bydlęciem, rośliną, niemą rybą, albo gdybym miał szczęcie, to przydrożnym kamieniem, w wieku lat tysiąca.
Jedno pewne, cokolwiek i jakkolwiek jest - nie straciłem imienia. Moi bracia od rozszczepionej osobowości, zwracają się do mnie jak należy: po prostu - Marcin.
Takie imię wybrałem i tego będę się trzymał, jak Don Kichote z La Manchy, swoich wiatraków.
***
Naprawdę, dużo albo i mało, ale trzeba coś przeżyć, ale tak naprawdę nikt nie wie, gdzie ta granica, aby po jej przekroczeniu, obłęd przepoczwarzył się w szalonego motyla nocy i zżerał umysł bez reszty. Zdumiewające - ileż to razy otrzymuje się ciosy w splot słoneczny, przeżywa koszar strachu, dożywotniego odebrania wolności, permanentnego rozdeptywania osobowości i to tak, iż powinno się natychmiast postradać zmysły. Tymczasem okazuje się, iż nie jest to regułą. Więźniowie skazani na dożywotnie odosobnienie - mordercy, sadyści i inne odpadki ludzkie z uszkodzonym kodem matrycy genetycznej, są w/g mnie z założenia psychicznymi kalekami.
Ale - najczęściej nie trącą zmysłów. Reagują prawie prawidłowo na sygnały podrażniające ich synapsy. Zamknięci w odosobnieniu, żyją swoim psim życiem w pełni zmysłów - chorych, pokrętnych, ale w świadomej ich kontroli.
Jak to jest? - Niektórym ludziom, w tym i mnie - wystarczy, ze życie balansuje na granicy apriorycznych parenez. I co? - psychiczny krach. Balansuję na niewidzialnej granicy obłędu, dereizmu, często entropii - a imperatywami przyjętych ogólnie uwarunkowań - ujmując w wielkim skrócie, granicy - tzw. zdrowego rozsądku
Kim są ludzie o podobnej konstrukcji psychicznej, z matrycą genetyczną podobną do mojej, i z której to odnogi Wielkiej Rzeki Genów? Co i ile mam z nimi wspólnego?! Gdzie się TO zaczynia, a gdzie zaciera? Jakie mechanizmy, czy zjawiska zewnętrzne uruchamiają katalizator artefaktów, aksjomatów pobudzając "zawirusowaną" zerojedynkową biologiczną funkcję mózgu, odpowiedzialną za sterowanie samoświadomością?
Kim możemy być, kim naprawdę jesteśmy my - ludzie z osobowością niekontrolowaną z rozszczepioną wolą świadomej asocjacji myśli? Jak bardzo trzeba odstawać od sztucznie ustalonych norm postępowania, tzw. normalnego społeczeństwa?
Społeczeństwa uznającego siebie prawem kaduka za zdrowe - to nic, że wzajem siebie mordujące, okłamujące, obłudne i sprzedajne - bezczelnie uznające siebie za zdrowe moralnie. Czyż to właśnie nie obłęd? Dlatego więc kopie się tych, o rozszczepionej osobowości, chociaż niczego złego nie wyrządzają, ponad to, co uznane za przeciwne normie.
Tak wiem - przecież w świecie zwierząt albinosy nie maja prawa do życia. Wniosek nasuwa się sam i oczywisty - niezbyt daleko odeszliśmy na szczeblu rozwoju ewolucyjnego od naszych czworonożnych kuzynów. I wcale nie jestem pewnym, czy nie ubliżam - owym kuzynom, oczywiście. Różnica na ich nieszczęście polega tylko na tym, że dwunożny cymbał potrafi (i nie jego to zasługa) myśleć wielopłaszczyznowo, z czego w znakomitej większości korzystać i tak nie potrafi, a jeżeli już, to w stopniu zawstydzająco niskim.
A więc - w którym momencie uznany zostanę ja i mnie podobni, za zarażonego obłędem?
W którym momencie, albo czyim kaprysem zostaniemy odseparowani od was, podobno zdrowymi na umyśle? Bo takie, a nie inne są nasze kłębuszki nadwrażliwości, iż synapsy ostrzej, gwałtowniej reagują na atakujące zewnętrzne bodźce w stanie swoiście pojmowanej akrofobii, mając w nieświadomej uwadze archetyp, jako punkt odniesienia.
Świat postrzegamy, jako pole kaktusów, pełne kolców. Zatem żadne wysiłki przystosowania siebie do takiej rzeczywistości nie przyniosą pozytywów. Oczywiście, w rozumieniu przyjętej ogólnie tzw. normalności. Ale to my, psychiczne albinosy wiemy, że Odys w nas już nie śpi, że najpiękniejsza róża z g..wyrasta, a lotos orzechodajny, to nie ćwiczenie jogi, tylko klejnot Matki Natury. Amen.
To, że nikt po nas nie zapłacze, jest zwyczajnością przebiegłą. Więc przychodzi ostatnia rozpaczliwa próba sklejenia osobowości w jedność możliwą - nieświadomą ucieczką w szaleństwo samotności, braku koloru, zaufania, poczucia niedowartościowania, które nie ma nic wspólnego z poczuciem przerostu formy nad treścią. W konsekwencji widzę siebie na szpitalnym korytarzu z wytartym zielonym (obligatoryjnie) rakotwórczym linoleum ze smugami brudu od niedopranych szmat niechlujnych salowych, a za następnych kilka lat - wśród tych, co zachowują się jak algi czy wodorosty - tak się chwieją, kołyszą, jak potrącone płetwą krwiożerczego rekina.
Sam obłęd jest konglomeratem Zła i Dobra. Oksymoronem bez możliwości wskazania wyjścia. Sam obłęd, to także destrukcja własnej woli i świadomości, ale w żadnym razie nie wyśnioną grą lęków, rozpaczy, trwogi, udręk - chociaż przyznaję - w tej gehennie skumulowanych emocji i bezwładnej gonitwie myśli, bywają olśnienia i iluminacje rozsądku oraz samorozumienia. Błyski tak nieprawdopodobne, jak otwarte Wrota Czasu do innego świata - mojego świata, tego z za szklanej witryny Nieskończonego Trwania.
Poczuję się wtedy zaliczony przez Byt Absolutny do wtajemniczonych. Ale o tym opowiem, dokładnie, gdy przyjdzie po mnie Wieczność - dołączę do zacnego grona Zaufanych po drugiej stronie lustra. Bo jak już coś robić, to robić wzorowo - wzorów się nie poprawia.
To właśnie dlatego dostane glejt na tamtą stronie Czasu, taki Chiński List Żelazny na czas podróży eksterioryzacyjnej.
***
Jest świąteczny poranek. Na zegarku wskazówki w pozycji pionowej.
Znowu spać nie mogę. Leki antydepresyjne prawie nie działają. Organizm chce bronić się sam poza świadomością. Jacyś ludzie w czerwonych kubrakach kręcą się nerwowo.
Nie..to nie krasnoludki. Sanitariusz przez nieuwagę, a może podenerwowanie rozdeptał mój ulubiony długopis. Przepraszam?.. Niepotrzebnie, to nie ma teraz znaczenia..
Żadnego. Ubieram się, bo tak mi każą, mam wyjść i nie wiem, po co. Śnieg, a raczej to, co po nim pozostało, moczy buty. W sanitarce sam nie wiem, po co, to zakładam buty, to zdejmuję. Mam bose stopy, nie założyłem skarpet. Inny krasnoludek zmusił mnie do położenia się na noszach. Przypominają katafalk, tak twarde i niewygodne. I jak on, do oddychania zbyt ciasne. Leżę w pozycji na "baczność" i słucham. To pamiętam. I jeszcze ktoś pyta, czy chcę tu zostać. Tylko - gdzie mam zostać - tego nie wiem. Nie rozumiem. Nie pytam. Nie pamiętam nawet, czy to dzieje się teraz, czy trzy lata temu. Nic nie pamiętam. Tylko szpilę, którą mnie przebito, jak obłąkanego motyla nocy.
***
Panie, - jeżeli jesteś - miej zmiłowanie, jeżeli tajemnica Wrót Czasu ma ocaleć.
Bo ujrzałem feniksa, rozpostarł skrzydła do uścisku - nigdy już nie będę tym, kim chcieliby, abym był.
Otwarła się przede mną Tajemnica Trwania